Sen Chu to nic
innego jak japoński pseudonim oznaczający owsika. A owsik to moja idiotyczna
ksywka jeszcze z czasów podstawówki, a było to… w 2004 roku, kochani. Głupia
byłam, bo ktoś zakrzyknął radośnie „Owsik!”, a ja się odwróciłam i ten cholerny
robal ze mną został do dzisiaj. Żeby nie podpisywać się na Internetach w ten
sposób (nie zamierzam się wystawiać zbyt pochopnie na pośmiewisko, co to, to
nie!), przetłumaczyłam owsika na japoński, uprościłam pisownię i tak oto
powstała Sen Chu, która przykleiła się do mnie w 2009 roku i pozostała do
dzisiaj. W rzeczywistości ludzie już rzadko tak na mnie wołają, a teraz coraz częściej wolą Izzy. A to fajna ksywka,
lubię ją.
Tak naprawdę
nazywam się Izabela, lat uzbierało się już dwadzieścia, jestem
absolwentką Rolniczego Centrum Kształcenia Ustawicznego w Piasecznie na
kierunku
technika hodowcy koni.Studiuję fotografię reklamową (specjalizacja:
fotografia artystyczna) w Warszawskiej Szkole Reklamy (niezła
rozbieżność, nie?)
Wyglądam na
spokojną, cichą oraz nieśmiałą dziewczynę, ale uwierzcie mi, że to tylko
pozory. Jestem diabłem w kobiecej skórze, pluję jadem i nie szczędzę bluzgów
(trzymam się tezy, że ludzie, którzy dużo przeklinają są bardziej szczerzy i
godni zaufania, więc jeśli macie jakieś tajemnice oraz żale, walcie jak w dym –
i tak je zaraz zapomnę!). Jednakże, szczerze mówiąc, najpierw muszę zapoznać
człeka nim się otworzę i zacznę być taka jak zawsze – rzucająca durnymi
komentarzami, chętnie opowiadająca głupie żarty oraz słodko wredna dla innych. Ale
nie martwcie się, gdy się na czymś znam, chętnie pomagam. Ale trzeba być dla
mnie miłym, wtedy ja odwdzięczę się tym samym.
Co by nie
przynudzać o sobie (wychodzę z założenia, że jeśli ktoś chce mnie poznać, to
niech otworzy gębę, a nie czyta mój jakże zacny oraz skromny opis na
Internetach), może powiem co nieco o moich zwierzętach, bo dość dużo o nich
mówię przy każdej możliwej okazji. Pod wieloma względami odzwierciedlają mój
twór, więc jeśli nie wiecie, jak mnie opisać, poznajcie owsikowy zwierzyniec.
Max – czarny,
trzynastoletni kocur z depresją. A tę depresję to wyczytałam niedawno w jakiejś
gazecie, choć nie dam głowy, że tak faktycznie jest. Bo zaczął ugniatać miękkie
rzeczy przed spaniem i według niektórych to właśnie depresja – kot w marzeniach
powraca do lat dzieciństwa, szaleństwo, prawda? W każdym razie jest wielki
(matka perska, ojciec dachowiec, taka sytuacja!), umięśniony jak Pudzian (by go
wykąpać, potrzeba trzech osób: dwie trzymają, trzecia myje) i najwspanialszy na
świecie. Nigdy nie ugryzł, nigdy nie podrapał – kot idealny. Jest oazą spokoju,
szczeka przez szybę na wróble i spieprza przed odkurzaczem, bo go tata kiedyś
pogonił na działce, gdy postawił klocka na dywanie i ojczulek tego nie
zauważył, wdepnął bosą stopą i, no… Było ciekawie! Niestety, jak to starsze
emeryty, borykamy się już z kilkoma sprawami zdrowotnymi, ale nie licząc tego
kocur jest niezwykłym, cholernie urodziwym okazem.
Zara – w tym
roku stuknie tej rudej zołzie siedem lat, jest koniem rasy szlachetna półkrew i
jest największą suką, jaką widziała szkolna stajnia. Wszyscy powtarzają, że
jaki właściciel, taki koń, więc się nie spieram, bo to faktycznie prawda. Nasza
przygoda zaczęła się na początku drugiej klasy, gdy się napaliłam na
wytrenowanie młodego konia. O Stwórco, nie wiedziałam, na co się piszę, naprawdę.
Koń stający na ludzi dęba, gryzący, kopiący, ale na szczęście wyprowadzony z
tych złych nawyków, więc byłam o tyle uspokojona, że mnie nie zabije.
Myliłam się,
ten koń to diabeł w futrze.
Przeżyłyśmy
wiele wzlotów oraz upadków i dzisiaj mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że
odwaliłam kawał dobrej roboty, bo konik chodzi najlepiej z całej szkolnej
stajni. Pomińmy też fakt, że tylko pode mną, nikogo innego nie toleruje. Wszyscy
nas podziwiają i nie piszę tego po to, żeby się pochwalić – kobyła obdarzyła mnie
tak ogromnym zaufaniem, jak nikogo innego. Gdy coś się dzieje, ona zawsze czeka
na moją reakcję, nigdy nie spłoszy się bez potrzeby. Kiedy ja jestem
zdenerwowana, ona wycisza się, uspokaja i przekazuje tę energię na mnie, by nic
nam się nie stało. Muszę być w pobliżu, musi słyszeć mój głos, musi mnie
widzieć, by nie odwalać pod siodłem, gdy niesie kogoś innego. Niestety inni
ludzie boją się jej, choć nie do końca rozumiem, dlaczego – jest koniem
straszącym, niewprowadzającym gróźb w czyn, na całe szczęście. Ale pobrykać w
galopie to lubi, oj lubi! Rozstanie z nią było najtrudniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobiłam w życiu – gdzieś po
drodze pokochałam ją na zabój i mimo wielu wad, jakie ma, nie zamieniłabym jej
na żadnego innego konia. Niestety zdaję też sobie sprawę, że nigdy nie będzie
moja, ale to, co razem przeszłyśmy i czego się wspólnie nauczyłyśmy, to nasze.
I umie strzelać
fochy zupełnie jak ja. Idealnie się dobrałyśmy. Bitches from hell squad.
Ziomek – siedmioletni pies w typie Siberian Husky. Pies z wiecznym ADHD, ciągnąca
lokomotywa, wicemistrz Polski w wyścigach psich zaprzęgów. Gwiazda, celebryta –
tak mogłabym go podsumować w kilku słowach, ale opisać tego oszołoma jest
naprawdę trudno – jego trzeba po prostu poznać. Czarno-biały, błękitne oczy
wiecznie wpatrujące się w ludzi z miną szaleńca na haju. Bieganie to jego
żywioł, jego całe życie, bez biegania ten pies w ogóle by nie funkcjonował.
Kocha rywalizację, bez regularnych treningów tak bardzo rozpiera go energia, że
ciężko sobie z nim poradzić. Potrafi wywrócić dorosłego mężczyznę, więc ze mną
czy z siostrą nie ma żadnych problemów z wywróceniem. To mięśniak, typ
sprintera, ale gdy chodzi o przytulanie, zawsze służy ciepłym, miękkim futrem.
Kochane zwierzę, z którym przeżyłam masę przygód i który wiele mnie nauczył. To
specjalnie dla niego przeprosiłam się z rowerem, którym do tej pory gardziłam,
to dla niego zaczęłam biegać, by nabrać kondycji – dla takiego świra o ogromnym
sercu byłabym w stanie zrobić wszystko.
Rybek nie będę
opisywać, ale przyznam, że przezroczysta krewetka w akwarium to hit. Uwielbiam
ją, obserwowanie tego stworzenia jest cholernie zajmujące, naprawdę. O ile ją
znajdę.
To może teraz
powiem trochę o moich zainteresowaniach. Dwóch z nich z pewnością się
domyśliliście: jazda konna oraz psie zaprzęgi. To coś, co nadaje sens mojemu
życiu. Jak nie trenuję z kobyłą, to jeżdżę po lasach z psami albo tułam się po
całej Polsce z klubem na zawody. Kocham też fotografię, o niej także wspominałam.
Bo idę na studia fotograficzne, zamierzam na tym zarabiać, żeby nie było, że
idę dla przyjemności, by strzelać ładne samojebki z rąsi. Fotografuję już od
jakichś czterech lat, więc myślę, że moje doświadczenie w tym zawodzie jest
dosyć spore, zwłaszcza że podczas fotografowania przeżyłam niezliczone przygody
z udziałem mojej lustrzanki. Dla bardziej ogarniętych w temacie mogę
powiedzieć, że fotografuję Nikonem D7000 z teleobiektywem Nikkora 70-200mm
f/2.8 (niezła torpeda, nieprawdaż? Genialne szkło, uwielbiam je!). Niedługo
kupuję także własny sprzęt, jak oczywiście pieniądze na to pozwolą, bo tych na razie niestety jest za mało.
Fantastyka to
coś, co jest ze mną od małego. Odkąd tylko pamiętam, kochałam fantastykę całym
sercem i to się w ogóle nie zmieniło. Wszystko, co fantastyczne, darzę głębokim
uczuciem, które nigdy nie zgaśnie. Dlatego na moich półkach stoją niemal same
książki z gatunku fantasy oraz sci-fi, filmy także, serialami też nie pogardzę.
Kocham
samochody, zwłaszcza amerykańskie muscle cars, nienawidzę zakupów, kocham
kabarety, słucham rocka, metalu, muzyki filmowej, trochę popu, jak się coś
spodoba, muzyki klubowej – jednym słowem tego, co mi w ucho wpadnie.
Myślę, że taki
dziwny opis to za mało, by mnie lepiej poznać, więc serdecznie zapraszam do
kontaktu – tam znajdziecie też strony internetowe, gdzie się udzielam i można
do mnie zagadać.
Spokojnie, nie
gryzę!
Kontakt
GG - 5067542
E-mail - isabel.photo94@gmail.com