niedziela, 16 lutego 2014

1.3 Oblężony Port



O
budziło ją trzaśnięcie drzwiami i podniesione głosy. Uchyliła powieki i wytężyła słuch, zastanawiając się, kto, na dziewięć piekieł, wpadał do domu jej ojczyma w środku nocy?
— Wioska została zaatakowana! Zachodni Port został zaatakowany!
Zerwała się z posłania i złapała za strój czarnoksiężnika, natychmiast trzeźwiejąc, choć jeszcze kilka chwil temu lekko kręciło się jej w głowie od ilości piwa wypitego poprzedniego wieczoru.
Po chwili do pokoju wpadł Bevil z mieczem w ręku. Jego czoło zrosił pot, a mokre kosmyki odgarnął niedbale do tyłu, by nie wpadały mu do oczu.
— Nic ci nie jest! Łap za broń. Musimy pomóc w obronie wioski.
Clarith zasznurowała mocno buty oraz poprawiła rękawiczki, po czym zapaliła świecę stojącą na drewnianym biurku i związała niedbale włosy.
— Co się dzieje? — spytała, czując, że do serca zaczęła wkradać się panika.
Sen nadal starał się skleić powieki, a brutalna prawda docierała do niej jakby z daleka. Nie mogła w to uwierzyć. Dlaczego ktokolwiek miałby atakować Zachodni Port?!
— Nie jestem pewien. — Bevil wzruszył ramionami i podrapał się w zarośnięty policzek. — Wysypali się z bagna i zabrali się za niszczenie wioski!
Clarith rozejrzała się bezradnie po pokoju. Nawet jeśli uczyła się bycia czarnoksiężnikiem bojowym, nigdy nie sądziła, że stanie na polu walki i będzie… zabijać.
W tym samym momencie do pokoju wbiegła Amie. Dziewczyna miała zwichrzone blond włosy i lekko rozbiegany wzrok, jednak wydawała się być najbardziej zdeterminowana z całej trójki przyjaciół.
— Lepiej się pośpieszmy. Po drodze widziałam, jak kilku idzie za nami. Możliwe, że zaraz zaatakują ten dom.
Ta informacja w żaden sposób nie uspokoiła rozszalałego serca Clarith. Ciągle rozglądała się dookoła, jakby czegoś szukała.
— Gdzie jest mój sprzęt? — spytała spanikowana, nigdzie nie mogąc znaleźć buławy, którą zawsze ze sobą nosiła dla ulepszenia wizerunku.
Dostała ją od mistrza w prezencie na koniec nauk, jednak nigdy nie traktowała jej jako broni; oręż stał się jedynie ozdobą.
— Jest w tamtej skrzyni, koło twojego łóżka. Trzymasz tam wszystko, pamiętasz? Pośpiesz się i weź broń. Im dłużej zwlekamy, tym bardziej narażamy wioskę.
Nie pamiętała, w tym sęk. Panika rozrastała się w jej ciele niczym pasożyt i mąciła w głowie, przez co kończyny odmawiały współpracy. Ostatkiem sił uchyliła wieko ozdobnego kufra i wyciągnęła stamtąd oszczędności oraz buławę. Zacisnęła na niej palce i odetchnęła głębiej.
Musiała się uspokoić, musiała myśleć. Amie i Bevil, nawet jeśli wydawali się być spokojniejsi od Clarith, nie byli typami przywódcy. To ona od zawsze przewodziła ich wyprawom, ona zawsze rozmawiała z ludźmi, gdy coś przeskrobali, to ona namawiała ich na żarty i różne zabawy w dzieciństwie.
A teraz miała poprowadzić ich do bitwy, na co nigdy nie została przygotowana.
Clarith przymknęła oczy i skoncentrowała się. Uniosła ręce i sięgnęła umysłem w głąb siebie, by wydobyć niespożyte pokłady magii, jakie odkryła wraz z mistrzem podczas treningów.
Gdy uchyliła powieki, jej tęczówki świeciły błękitnym blaskiem, a spomiędzy ust wydobył się dziwnie zniekształcony głos, jakby inkantację wypowiadało równocześnie kilka osób.
Jej ciało spowiła fioletowa chmura, ciasno obejmując wszystkie kończyny. Kilka chwil później rozproszyła się, a Bevil i Amie aż westchnęli z zachwytu, obserwując jarzącą się i ciągle poruszającą się powłokę wokół dziewczyny.
— Co to jest? — wyszeptała zaintrygowana Amie, chcąc dotknąć ramienia przyjaciółki, jednak Clarith odsunęła się i mocniej ścisnęła w dłoni buławę.
— Entropiczna Ochrona — odpowiedziała i ruszyła w stronę wyjścia z pokoju, stawiając wszystkie zmysły w stan najwyższej gotowości. — Chroni mnie przed słabszymi magicznymi atakami i łatwiej mi zaskoczyć wroga, gdy do niego się skradam. To pierwsze zaklęcie, jakiego uczą się czarnoksiężnicy.
Ruszyli wspólnie korytarzem i zeszli po schodach, nasłuchując niepokojących dźwięków. Nigdzie nie widziała oznak obecności ojczyma, choć wszystkie świece w domu paliły się, jakby elf dopiero co wrócił z polowania i obrabiał skóry, siedząc przy kominku oraz nucąc stare pieśni o zamierzchłych czasach. Spojrzała zaniepokojona na wejście – już miała przejść do salonu, gdy drzwi roztrzaskały się na kawałki, a jeden z nich minął jej twarz o kilka centymetrów, lądując gdzieś u stóp schodów.
Do środka wpadła trójka uzbrojonych po zęby szarych krasnoludów, natychmiast rzucając się do ataku. Clarith zareagowała bardziej instynktownie niż logistycznie: podskoczyła z obrzydzenia na dźwięk ich niskich, gardłowych warkotów i wyciągnęła przed siebie rękę, splatając zaklęcie. Zielono-żółte płomienie wystrzeliły w kierunku najbliższego z krasnoludów i objęły jego ciało, zabijając na miejscu. Amie wraz z Bevilem pokonali dwóch kolejnych i w domu na powrót zapanował spokój, choć zza roztrzaskanych drzwi dobiegały ich odgłosy walki i krzyki.
Clarith nie mogła się ruszyć, patrząc w szoku na martwe ciała krasnoludów. Nie potrafiła uwierzyć, że właśnie zabiła pierwszego w życiu przeciwnika, a tuż za rogiem domu z pewnością przyjdzie jej zabić jeszcze wielu innych.
Spojrzała po Bevilu i Amie; ich miny wyrażały takie samo niedowierzanie, jak jej. Prawda oraz rzeczywistość zaczęła do nich docierać ze zdwojoną siłą. Każdy trening Bevila z Georgiem, każda nauka zaklęć Amie z Tarmasem, każdy czar rzucony przez wiele lat przez Clarith – wszystko to miało ich przygotować właśnie na tę chwilę.
Oni zostali stworzeni do walki, choć nigdy nie chcieli przyznać się do tego głośno.
Uważali, że jak mieszkają w małej wiosce na południu, to nic im nie grozi, że wojny i napaści ich nie dotyczą. A teraz stali nad swoimi pierwszymi przeciwnikami i nie cieszyli się. Nie napawało ich to dumą.
Jako pierwsza poruszyła się Clarith, wiedziała, że Bevil i Amie czekają, aż poukłada sobie informacje w głowie i zdecyduje się na ruch. Przeszli przez próg domu i niemal natychmiast wpadli na brata Merringa. Pochylał się nad rannymi i konającymi, a jęki umierających wwiercały się w mózg idącej w kierunku duchownego dziewczyny.
Gdy brat usłyszał kroki, poderwał się i przyjął postawę obronną, lecz zaraz się uspokoił i odetchnął z ulgą, widząc znajome twarze, całe i zdrowe.
— Dobrze widzieć, że nic ci nie jest. — Brat Merring westchnął i wyprostował się, patrząc w zamyśleniu na dom dziewczyny. — Nie wiem, skąd przyszły te bestie, ale potrzebujemy każdego miecza na południowym moście – wkrótce będzie ich tu jeszcze więcej.
Tego Clarith obawiała się najbardziej.
— Georg próbuje zebrać Milicję, ale obawiam się, że nie zorganizuje obrony na czas… bez pomocy wioska upadnie. — Flomein znów zaczęło ogarniać przerażenie.
Widziała wśród rannych ludzi, z którymi jeszcze wczoraj wesoło gawędziła przy kuflu piwa. Teraz… umierali.
— Dlaczego nie meldujesz się na moście? — spytała, odwracając wzrok od ciał. Najlepszym rozwiązaniem było… niemyślenie.
Dlatego Clarith oczyściła umysł i skupiła się na rozmowie, starając się nie patrzeć na znajomych mężczyzn. Jednak nie mogła zatkać uszu oraz nosa, choć do zapachu krwi została przyzwyczajona już na początku nauk.
— Życie ludzkie zależy ode mnie teraz, a nie po bitwie – każdy, kogo uleczę, kto da radę wrócić do walki, zwiększa nasze szanse. — Ktoś zawołał brata Merringa po imieniu; mężczyzna odwrócił głowę i przygryzł wargę, ale odwrócił się do Clarith i kontynuował: — Kierujcie się drogą na południe – ja zostanę tutaj i zajmę się rannymi. Później do was dołączę. Georg powinien być na moście, dotrzyjcie do niego szybko, na pewno będzie miał dla was rozkazy.
Clarith spojrzała w kierunku wioski – widziała palące się domy, a wysokie słupy dymu zasłaniały bezchmurne, gwiaździste niebo. Noc była piękna; zbyt piękna, by patrzeć na masakrę, jaka rozgrywała się na ziemi.
— Ale zanim pójdziesz, przyjmij błogosławieństwo Lathandera. Wszyscy je przyjmijcie.
Clarith nie należała do osób szczególnie wierzących, ale dzisiaj, jak nigdy, potrzebowała kilku słów modlitwy i przychylności bogów. Z mocno bijącym sercem patrzyła, jak brat Merring unosi nad siebie dłonie i krzyżuje je w nadgarstkach nad głową. Natychmiast rozjarzyły się jasnozielonym światłem, a po chwili polana wokół nich eksplodowała blaskiem żółci. Clarith zamknęła oczy, oślepiona blaskiem czaru, a tuż obok usłyszała zduszony okrzyk zaskoczenia Amie, jednak po krótkiej chwili, która zdawała się trwać wieczność, po zaklęciu nie było ani śladu.
Flomein skinęła głową bratu Merringowi, lecz ten już pochylał się nad rannymi, dotykał ich rozpalonych czół i policzków, mrucząc pod nosem inkantacje w dziwnym, wibrującym języku. Dziewczyna czuła siłę w mięśniach, zdecydowanie w głowie i dziwny spokój, który otulił jej ciało. Błogosławieństwo Lathandera zdawało się być zbawieniem.
W tym samym momencie usłyszeli szczęk zbroi. Odwrócili się w tamtym kierunku, gotowi do walki. Od strony mostu biegł w ich stronę szary krasnolud, wymachując toporem nad głową jak lancą. Tuż za nim podążali inni jego pobratymcy. Clarith natychmiast oprzytomniała i ruszyła im na spotkanie, odciągając walkę z dala od rannych i brata Merringa.
Trzymając w jednej dłoni buławę, w drugiej przywołała czar i z okrzykiem bitewnym na ustach skoczyła ku pierwszemu wrogowi, łapiąc za krótkie łapsko i uwalniając zaklęcie. Krasnolud nie zdążył wrzasnąć, a już leżał trupem; jego szczątki dopalały się, odsłaniając sczerniałe kości. Dziewczyna okręciła się na pięcie i znów przywołała zielono-żółte płomienie, obserwując uważnie potyczki przyjaciół.
Amie stała na uboczu, rzucając śmiercionośne zaklęcia, jednak Clarith doskonale wiedziała, że magia, którą posługiwała się przyjaciółka, kiedyś się skończy. Dlatego, niewiele myśląc, wspomogła Amie, powalając kolejne krasnoludy na ziemię. Bevil dobił ostatniego potężnym ciosem miecza w sam środek klatki piersiowej. Klinga zatopiła się w ciele wroga, a ciemne krople krwi zrosiły trawę oraz buty wojownika. Chłopak wyszarpnął oręż z truchła i przetarł czoło, patrząc na przyjaciółki.
Pogodzili się ze swoim losem.
Flomein zacisnęła zęby i ruszyła biegiem w stronę mostu. Czuła, jak furia przejmuje kontrolę nad jej ciałem; adrenalina uderzyła do głowy, a zdrowy rozsądek przysłoniła paląca wściekłość.
Wyminęła płonący, stary powóz należący do Daeghuna i stanęła niedaleko mostu, obserwując walczącego Georga. Tuż obok niej pojawiła się Amie formująca w dłoniach kolejne zaklęcie, natomiast Bevil pomknął w kierunku swego mistrza, by wspomóc jego oraz garstkę milicjantów, którzy nadal trzymali się na nogach.
Rzucanie zaklęć jedno za drugim weszło jej niemal w krew. Znacząco odciążała walczących, jednak sama stawała się łatwym celem dla innych. Modliła się więc, by Bevil miał w sobie na tyle zręczności, aby ją ostrzec lub w najgorszym wypadku obronić, gdyby podczas koncentrowania się nad formowaniem zaklęcia wróg zakradł się do niej od tyłu i chciał zaatakować.
Po chwili przy moście stała już tylko jej drużyna oraz Georg wraz z rannymi milicjantami. U ich stóp leżały trupy szarych krasnoludów i kolcoskórych; ich brzydkie mordy powykrzywiały się w różne strony i teraz straszyły swym wyglądem oddychających z trudem wojowników.
— Dzięki bogom, że ci się udało – twój ojciec zaginął bez śladu, obawiałem się, że ciebie też zabili.
Clarith zatrzymała się w pół kroku i spojrzała na niego zaszokowana. Otworzyła usta ze zdumienia i zerknęła bezradnie na przyjaciół, ale oni byli tak samo zaskoczeni, co ona.
Ale… jak to? Jak? Kiedy? Gdzie? Przecież już wiele razy znikał na kilka dni, nic nawet jej nie mówiąc, a gdy doszło do bitwy, znów postanowił oddalić się od Zachodniego Portu? Gdy nie znalazła go w domu, sądziła, że walczył gdzieś w wiosce, ale jeżeli Georg twierdził, że zaginął…
Nie mogła być pewna, czy jeszcze żył.
— Nie mam pojęcia, skąd się wzięły te stworzenia ani czego chcą, ale te, które były w wiosce, to jedynie pierwsza fala… a będzie ich więcej. Dużo więcej. — Georg najwyraźniej nie zobaczył gamy uczuć odbijających się na zazwyczaj spokojnej twarzy dziewczyny, dlatego kontynuował swoje przemyślenia, próbując jednocześnie otrzeć twarz z krwi ohydnych potworów.
I pobratymców, którzy zginęli, walcząc z nim ramię w ramię.
— Jeśli mamy je powstrzymać, musimy zebrać Milicję i wyjść im naprzeciw — oznajmił Georg z pewnością w głosie, patrząc po twarzach podwładnych.
— Gdzie oni są? — Clarith odchrząknęła, zmuszając się do powiedzenia kilku słów, choć gardło miała mocno ściśnięte praktycznie od momentu ujrzenia pierwszego zabitego wroga z jej ręki.
— Milicja jest rozproszona po całej wiosce – pewnie w drodze zdarzyło wam się ich spotkać. Zbierzcie chociaż z pół tuzina ludzi – nie możemy liczyć na więcej. — Georg spojrzał na milicjantów, którzy oprócz zadrapań i pojedynczych ran nie wyglądali na potrzebujących pomocy brata Merringa. — Idźcie już – kiedy zbierzecie wszystkich, których znajdziecie, przyjdźcie na pole pszenicy, na południowy zachód stąd.
Clarith patrzyła w ślad za odbiegającym oddziałem, który niemal natychmiast włączył się do walk po drugiej stronie mostu. Dziewczyna zacisnęła palce na buławie i odetchnęła, patrząc na przyjaciół. W tym samym momencie odezwał się Bevil:
— Lepiej przeszukajmy wioskę, zbierzmy, kogo się da – miejmy nadzieję, że znajdziemy wystarczająco wielu pozostałych przy życiu.
Flomein zacisnęła usta w wąską linię, starając się nie myśleć o tym, że tam, w centrum wioski, mogą odnaleźć ciała bliskich znajomych, rodziny, przyjaciół… Ta okrutna rzeczywistość nie chciała trafić do umysłu Clarith. Wolała więc działać – to stało się najlepszym sposobem na zapomnienie o ponurych myślach, które nawiedzały ją za każdym razem, gdy starała się przez chwilę odsapnąć między kolejnymi atakami wroga.
I kiedy chcieli biec na drugą stronę mostu, szukać ocalałych oraz pomagać walczącym, usłyszeli czyjś kaszel. Clarith zatrzymała się w pół kroku i obejrzała za siebie, mrużąc lekko oczy, by dostrzec w mroku sylwetkę człowieka. Po chwili w świetle płomieni rzucanych przez palący się powóz dostrzegła skuloną postać. Zacisnąwszy zęby, ruszyła przez wysoką trawę, mijając spróchniały pień, a gdy jedna z belek powozu zapaliła się jasnym płomykiem, ujrzała twarz nieszczęśnika.
I aż wciągnęła głośno powietrze.
— Przychodzisz… przychodzisz triumfować, Clarith? Mimo wszystko… zabiłem kilku, zanim mnie pokonali…
— Ward Mossfeld — mruknęła, nadal zaskoczona, dziewczyna — ledwo cię widzę spod całej tej krwi.
— Przeklęte stworzenia… pojawiają się znikąd… mój brat… mój brat, Wyl, udało ci się go znaleźć? — Chłopakowi mówienie przychodziło z ogromnym trudem. Trzymał się za brzuch, a spomiędzy palców wypływała ciemnoczerwona krew, w mroku i słabym blasku płomieni wyglądająca niczym smoła.
— Jeszcze nie – pewnie jest gdzieś w wiosce — odpowiedziała, czując w sercu mimo wszystko smutek na widok umierającego wieśniaka.
— Jeś… jeśli go odnajdziesz, Clarith… proszę, on jest moim bratem… ale moje rany…
W pewnym momencie poczuła, że go potrzebowała. Że potrzebowała trzech braci Mossfeldów do obrony wioski. Ich gwałtowności w działaniach, niespożytej, ogromnej siły i braku pomyślunku w czynach. Byli idealnymi wojownikami – gdy wpadali w szał, nie liczyło się dla nich nic prócz wygranej.
A teraz wpatrywała się w powoli gasnący blask w oczach chłopaka i wiedziała, że tak łatwo nie da mu odejść.
Ward upadł na kolana i znów zakasłał, a spomiędzy ust wypłynęła cienka strużka krwi. Bevil doskoczył do kolegi i ostrożnie oparł go o pień, starając się nie patrzeć na krew ciągle wypływającą z ran.
— Trzymaj się, Ward – pójdę odnaleźć brata Merringa, on może pomóc.
Odwróciła się i, nie patrząc na towarzyszy, rzuciła się biegiem w kierunku domu, mijając dogasający powóz. Dopadła do brata Merringa i złapała go za ramię, zmuszając do skupienia na niej uwagi.
— Jakie wieści o bitwie? — spytał, natychmiast podrywając się z miejsca i patrząc uważnym wzrokiem na próbującą złapać oddech Clarith.
— Spotkałam już Georga — wydyszała, wspierając się na usłużnym ramieniu mężczyzny — muszę zebrać tylu jego ludzi, ilu zdołam.
— Dobrze – dołączę do was, kiedy Milicja będzie gotowa. Jeśli znajdziesz rannych, przyjdź tutaj po wsparcie.
— Odnaleźliśmy kilku rannych członków Milicji – możesz im pomóc? — spytała z nadzieją, wiedząc doskonale, że brat Merring miał w swoich zasobach medykamenty na prawie każdą przypadłość. Z pewnością też na rany zadane podczas bitwy.
— Tak — potwierdził — weź ten mech. — Podał jej kilka kawałków zielonej rośliny, a ona szybko schowała go do sakwy przytroczonej do pasa. — Jeśli ranni nie będą mogli się ruszać, dzięki działaniu tej rośliny przestaną zwracać uwagę na ból i będą kontynuować walkę tak długo, aż zdołam się nimi odpowiednio zająć.
— Czy mogę użyć tego na sobie, kiedy będę ranna?
Brat Merring jednak pokręcił głową.
— Mech znieczula, ale nie ma innego działania – dopóki możesz się ruszać i walczyć, mech na nic się nie zda.
Clarith skinęła głową i potarła palcami zapięcie sakwy. Musiała się spieszyć – Wardowi zostało niewiele czasu, a nie wiedziała, w jakim stanie są pozostali mieszkańcy zdolni do walki.
Wróciła tą samą drogą, którą przybiegła. Bevil mówił coś do umierającego, a Amie dreptała nerwowo w tę i z powrotem, co chwila zerkając w stronę centrum wioski.
Gdy ukucnęła przed Wardem, chłopak jakby się ocknął z letargu. Drgnął i podniósł powoli głowę, próbując zogniskować spojrzenie na postaci dziewczyny.
— Jesteś z powrotem…? — wychrypiał cicho i krzywo się uśmiechnął.
Clarith wyciągnęła z sakwy kawałek mchu i podsunęła pod twarz chłopakowi, by zobaczył, co trzyma w dłoni.
— Ward – słuchaj, Merring dał mi te zioła do zatamowania krwawienia.
Nawet nie czekając na żadną reakcję ze strony Warda, Clarith odsunęła ostrożnie jego rękę i przycisnęła roślinę do boku, modląc się, by to zadziałało. Jak znała się na magii bojowej, tak o magii leczenia wiedziała tyle, co nic.
— Dziękuję, Clarith… po tym wszystkim, co zaszło między nami, nie masz obowiązku mnie ratować, ale doceniam twoją pomoc — odezwał się Ward, kładąc dłoń na jej.
Uśmiechnął się i delikatnie popchnął dziewczynę drugą ręką. Zaskoczona niemal straciła równowagę i szybko się wyprostowała, patrząc, jak Ward powoli wstaje i sprawdza, czy wszystko w porządku.
Było. Krew przestała lecieć, a jego twarz odzyskała nieco kolorów.
A po chwili na ustach zagościł uśmiech – tak rzadki widok u braci Mossfeldów.
— Pójdę zabić kilka tych szarych cherlaków.
Pobiegł w kierunku mostu, nim Clarith zdążyła go zatrzymać oraz poprosić, by się nie forsował i trzymał z dala od największych skupisk walk. Mimo wszystko nieźle oberwał, a ona nie do końca ufała roślinie i jej zbawiennym działaniu.
Niewiele myśląc, pobiegli w ślad za Wardem, rozglądając się czujnie dookoła. Wioska skryła się w mroku nocy, a podpalone domy stanowiły jedyne źródło światła. Drużyna przystanęła na chwilę tuż za mostem, patrząc ze smutkiem na częściowo zawalony, nadal palący się dom tuż przy rzece. Płomienie rzucały pełzające, straszliwe cienie na ziemię i wodę, a trzaskanie łamiących się belek skutecznie odstraszało ludzi od ratowania tego, co nadawało się jeszcze do ocalenia.
A nie było tego już wiele.
Ruszyli powoli w głąb wioski, trzymając się z daleka od płonącego domu. Jednak nie dane im było spokojnie ominąć przeszkodę. Tuż zza rogu wypadła kolejna grupa szarych krasnoludów, atakując drużynę. Clarith znów zareagowała instynktownie: zielono-żółte płomienie objęły jej dłoń i dalej, aż po łokieć, by po chwili zostawić swoją właścicielkę i rzucić się na przeciwnika niczym wygłodniałe, bezpańskie psy na widok padliny.
Po chwili Clarith omijała zwęglonego trupa, dołączając do zziajanych walką przyjaciół. Oni także nie mieli lekko, krasnoludy stanowiły ciężkich przeciwników.
Gdy Clarith rozejrzała się czujnie dookoła, szukając wzrokiem wrogów, dojrzała przerażonego człowieka, który najwyraźniej starał się zlać z kolorem ściany, kuląc ramiona i drżąc na każde głośniejsze trzaśnięcie palących się belek w domu obok.
Gdy mężczyzna ujrzał drużynę zmierzającą w jego stronę, zbladł jeszcze bardziej i cofnął się pod ścianę, zderzając się z nią plecami.
— Co robisz? Wynoś się – nie widzisz tamtych potworów? Zabijają wszystkich!
— Georg potrzebuje wszystkich swoich ludzi na polach pszenicy na zachodzie — powiedziała, patrząc na jego pomarszczoną twarz, siwe włosy i porządne ubranie.
Był z wyższych sfer, ale nie znała go osobiście. Wiedziała jednak, że nazywał się Ian Harman i lubił oglądać dno kieliszków. Wielu kieliszków naprzemiennie z kuflami.
— Co, przychodzisz wyciągnąć mnie na pewną śmierć? Nigdy w życiu! Zostaję tutaj!
Clarith zacisnęła zęby. Ten mężczyzna zaczynał działać jej na nerwy. Pieprzony tchórz. Tam umierały dzieci, kobiety, zwierzęta, dzielni mieszkańcy wioski, a on obawiał się tylko o własny tyłek!
— Wioska jest otoczona. Jeśli teraz nie zaczniesz walczyć, nie będzie dla ciebie nadziei — powiedziała spokojnie, chcąc go przestraszyć samą siłą spojrzenia.
Przez Entropiczną Ochronę jej oczy lśniły bladoniebieskim światłem, co potrafiło przerazić niejednego twardego męża.
— Ja nie idę — odpowiedział stanowczo, nie łapiąc się na jej dyplomatyczny, spokojny ton — wioska i tak jest stracona. Nie zamierzam dołączyć do trupów.
W Clarith się zagotowało, ale nie dała po sobie poznać, że Ian wyprowadził ją z równowagi.
— Potrzebujemy cię. Będziemy przy tobie i nie zostawimy cię — zapewniła solennie, starając się nawet uśmiechnąć w geście otuchy, jednak twarz mężczyzny pozostała nieprzenikniona.
— Jeśli potrzebujesz towarzystwa przy umieraniu, to idź poszukać sobie kogoś innego!
Flomein wiedziała, że pokłady dobroci już dawno jej się skończyły. Teraz zamierzała pokazać prawdziwą naturę – prawdziwe oblicze czarnoksiężnika.
— Zgłoś się do Georga i walcz, tchórzu, albo ja cię zabiję, zanim zrobią to wrogowie — wysyczała przez zaciśnięte zęby, a wokół dłoni zatańczyły znajome płomienie, liżąc z uwielbieniem skórę. Kilka wyszło z pustych oczodołów czaszki przyczepionej do prawego barku, kilka wychyliło się zza pleców, czekając na rozkaz właścicielki.
Ian zamarł i otworzył usta w szoku, widząc wściekłość i śmiercionośne zaklęcie żyjące własnym życiem.
— Co… nie ośmielisz się! Przecież też należysz do Straży! — Nadal nie uwierzył w jej groźbę, nadal sądził, że ją bardzo dobrze poznał.
Ale nikt nie wiedział o niej tyle, co ona sama. Znała swoje możliwości, wiedziała, że, by uratować bliskich, nie cofnie się przed niczym.
— Załóż się — warknęła i nieznacznie pochyliła w jego stronę, robiąc krok do przodu. — Ostatnie ostrzeżenie.
— Ha! — zakrzyknął i uśmiechnął się złośliwie. — Śmiałe słowa, ale brak ci odwa…
Nie do kończył. Cios nadszedł tak szybko, że nie zdążył zarejestrować tego momentu; w dodatku był tak silny, że mężczyznę odrzuciło na ścianę, od której oderwał się kilka chwil wcześniej.
Ian złapał się za policzek i spojrzał zszokowany na dziewczynę szykującą się do kolejnego ciosu. Jej twarz stanowiła maskę o przerażających, nieprzeniknionych oczach.
— Co… co ty wyprawiasz? Przestań!
Ian był tchórzem; Clarith odkryła to z niesmakiem, znów zamachując się na twarz mężczyzny i trafiając go w szczękę. Zakrywał się rękoma niczym małe dziecko otrzymujące baty od niezadowolonego ojca. Jeszcze chwila, a ujrzą w jego oczach łzy!
Przy kolejnym ciosie w brzuch krzyknął, unosząc ręce w geście poddania się:
— No dobrze, już dobrze, idę!
Odbiegł, gdy Clarith zaprzestała zasypywania go kolejnymi atakami. Nie była silna – mógł ją w tym wyręczyć Bevil – ale musiała pokazać, że już dawno wyrosła i nie była małą dziewczynką kochającą bagna, na których dorastała.
Nie czekając już na nic, ruszyli dalej wzdłuż domów, zaglądając przez okna, by zobaczyć, czy ktoś tam został. Jednak większość chat zostało napadniętych, ograbionych, a na gankach oraz w pobliżu wyjść leżały ciała mieszkańców wioski – ich znajomych, sąsiadów. Clarith nigdy nie czuła się gorzej niż wtedy, gdy patrzyła na martwe twarze i szeroko otwarte oczy, wpatrujące się tępo w rozgwieżdżone niebo.
Dziewczyna dała znak drużynie, by ruszyli dalej. Na razie nie mieli czasu na rozmyślanie o zmarłych i umierających; musieli ratować tych, którzy jeszcze żyli.
Wyszli na ścieżkę i niemal natychmiast usłyszeli niepokojące dźwięki. Clarith poznała od razu charakterystyczny szum rzucanego zaklęcia, a po chwili grunt pod ich nogami zadrżał od potężnego wybuchu. Flomein nawet nie spojrzała na towarzyszy; ramię w ramię pobiegli na pobliską polanę, by zatrzymać się i już po chwili schować za drzewem, gdy kolejne potężne wyładowanie magiczne uderzyło w ziemię, robiąc w niej sporą dziurę.
Gdy pył i kurz opadły, Clarith ujrzała Tarmasa w świetlistej kuli tak bardzo podobnej do jej własnej. Na jego ochronie widniała ledwo widoczna siatka układająca się we wzór, a miejscami pojawiały się malutkie światełka niczym poblask gwiazd, by po chwili zniknąć i pojawić się w innym miejscu niż poprzednio.
Tarmas walczył z magiem.
Jednakże ten mag nawet nie był człowiekiem. Miał zieloną skórę, głęboko osadzone oczy, a spomiędzy ciemnozielonych ust wystawały kły. Na głowie nosił dziwny kapelusz podkreślający nienaturalnie długie, szpiczaste uszy. W dłoniach trzymał dziwny drewniany kostur. Widząc nowych przybyszów, zachichotał dziko, a dźwięk ten zmroził drużynie krew w żyłach.
Nigdy w życiu nie widzieli tak ohydnego stwora.
— Trzymajcie się od tego z daleka! To zbyt niebezpieczne! — krzyknął Tarmas, oglądając się do tyłu, by skrzyżować spojrzenia z Clarith.
Dziewczyna nawet nie zamierzała protestować – na pierwszy rzut oka można było wywnioskować, że szkaradny mag – ich wróg – jest za silny dla niej oraz dla reszty drużyny.
W tym samym momencie przeciwnik zaatakował, posyłając w kierunku Tarmasa błękitne wstęgi magiczne, które z ogromną siłą uderzyły w pole ochronne mężczyzny; część rozbiła się o połyskującą ochronę, jednak część zdołała się przebić i zranić dotkliwie maga. Kilka kropel krwi spadło na trawę, a sam Tarmas pochylił się lekko, stękając z bólu.
— Mistrzu! Trzymaj się! Pomożemy! — Nim Clarith lub Bevil zdążyli zareagować i zatrzymać przyjaciółkę, Amie wyskoczyła z ich kryjówki i podbiegła do Tarmasa, przyjmując obronną postawę. Cofnęła ręce, zgięła je w łokciu i wypowiedziała pod nosem zaklęcie, przywołując ostatnie resztki magii, jakie posiadała.
Na ziemi pojawił się świetlisty krąg; znaki rozjarzyły się delikatnym blaskiem, a wokół ciała dziewczyny owinęła się ciemnoczerwona powłoka, jarząc się i falując w miejscach, z których wystawały dłonie Amie. Po chwili z rąk wystrzeliły błękitne promienie, z ogromną prędkością pędząc w stronę maga. Potwór ugiął nogi i przyjął zaklęcie na siebie, a gdy krąg zniknął i powłoka na powrót wchłonęła się w ciało, Amie stała z opuszczonymi ramionami, dysząc ciężko.
I wytrzeszczyła oczy w szoku, gdy mag zaczął się śmiać.
— Dziewka chce się sprawdzić — zauważył i wzruszył ramionami — jakie to żałosne.
Wokół jego stóp wyrosły płomienie, wypalając trawę i wżerając się w ziemię; w dłoniach także pojawił się ogień, lecz zdawał się go nie parzyć. Lizał skórę pana z ogromną ufnością, wyciągając gorejące macki w kierunku przerażonej czarodziejki.
I nim ktokolwiek zdążył zareagować, zaatakował.
Tarmas krzyczał coś, formował zaklęcie, Clarith wyskoczyła wraz z Bevilem z kryjówki, jednak wszystkie te czynności odbywały się żałośnie wolno w porównaniu do płomieni maga pędzących w kierunku Amie.
Polanę rozdarł krzyk, a potem nastąpiła cisza. Tarmas opuścił ręce wzdłuż ciała, a Clarith oraz Bevil zatrzymali się w pół kroku, oglądając całą scenę z przerażeniem. Dopiero ciche tąpnięcie upadających na ziemię zwłok wyrwał wszystkich z odrętwienia.
To oraz dziki chichot maga.
— Szlag by to trafił! — wrzasnął Tarmas i odwrócił się w kierunku stojących w szoku przyjaciół. — Zostańcie tam, gdzie jesteście!
Clarith wpatrywała się wielkimi oczami w powykręcane, nadpalone ciało przyjaciółki. Jej najlepszej, jedynej przyjaciółki, z którą mogła porozmawiać o wszystkim, zwierzać się i plotkować o przystojnych młodzieńcach, jakich mało żyło w ich Zachodnim Porcie.
A teraz była martwa.
— Nie będę marnować więcej czasu na tę żałosną wioskę. Tutaj go nie ma. — Mag przykuł uwagę wszystkich na polanie dziwną dygresją, choć raczej mówił do siebie niż do nich.
Po chwili ziemia wokół niego rozświetliła się, a wzory na trawie ułożyły się w krąg. Pojedyncze światła jasnozielonych promieni uniosły się w powietrzu i zmieniły się we fruwające małe punkciki przypominające rój tańczących świetlików. Jednak to, co zaklęcie przyzwało, nie było choć w połowie tak piękne, jak feeria promieni poprzedzających koniec czaru.
Tuż przed magiem stanęły trzy Olbrzymie Pająki.
Sam stwór wyszczerzył ostatni raz zęby w parodii uśmiechu i zniknął w chmurze światła, pozostawiając zmartwiałych ludzi z potworami.
Jako pierwszy z odrętwienia wyrwał się Tarmas, atakując pająki z całą swoją mocą. Bevil także szybko pokonał strach i rzucił się w wir walki, ignorując okropny, klekoczący dźwięk, jaki wydawały pajęczaki.
Tylko Clarith stała jak skamieniała, patrząc, jak jeden z pająków przebiega po martwym ciele Amie, unosząc wielki, jasnozielony odwłok z ogromnym, czarnym kolcem jadowym na końcu. Jego szczypce to otwierały się, to zaciskały, a dzięki długim odnóżom z chwytnymi kolcami, tak podobnymi do tego na odwłoku, szybko biegał. I biegł wprost na przerażoną dziewczynę.
Zirytowany krzyk bojowy Bevila otrzeźwił dziewczynę. Szybko sformowała zaklęcie, wypowiadając je głośno, by nie stracić koncentracji, jednak chybiła, a Ogromny Pająk zbliżał się coraz bardziej, klekocząc szczypcami z uciechy. Jednak im Clarith mocniej się starała, tym trudniej wychodziło jej przywoływanie magii, choć kilka chwil wcześniej bez trudu powalała szare krasnoludy na ziemię swymi zielono-żółtymi płomieniami.
Teraz tylko patrzyła bezradnie, jak pająk pokonuje ostatnie metry i wyskakuje w górę, by powalić ją na ziemię i uśmiercić jadem oraz zabójczymi szczypcami. Przymknęła oczy i westchnęła cicho, opuszczając ręce wzdłuż boków.
Zawiodła.
Dziwny skrzek przepełniony bólem wdarł się do jej uszu, a gdy uchyliła powieki, ujrzała Olbrzymiego Pająka leżącego u jej stóp z rozciętym odwłokiem. Tuż obok niego stał Bevil, dysząc ciężko.
— Pająki — prychnął i strząsnął kleistą posokę pajęczaków na ziemię z klingi miecza — nienawidzę pająków!
Clarith zadrżała i objęła się ramionami. Chłopak, widząc stan przyjaciółki, złagodniał nieco i postąpił kilka kroków.
— Dobrze się czujesz? — spytał cicho, jednak dziewczyna szybko pokręciło głową.
Jak mogła czuć się dobrze, skoro jej najlepsza przyjaciółka właśnie zginęła, a oni musieli dalej walczyć o własne życie?
Nic nie było w porządku!
— Głupia dziewczyna! Kazałem jej się nie wtrącać! — Tarmas spojrzał z wściekłością na leżącą na ziemi Amie, jednak nie poświęcił jej zbyt dużo uwagi.
To zszokowało Clarith najbardziej.
— Jest więcej do zrobienia — oznajmił poważnie, zwracając się do stojącej nieopodal drużyny, tak znacząco już uszczuplonej. — Georg wraz z Milicją odpiera najeźdźców w gospodarstwie Starlingów. Musimy się pośpieszyć, zanim szczęście ich opuści.
Clarith nie mogła znieść tej obojętności Tarmasa. Przypadła do ciała Amie i dotknęła zimnej ręki.
— Musimy odnaleźć pomoc dla Amie — powiedziała cicho, patrząc na twarz przyjaciółki.
— Zostaw ją! — krzyknął na to Tarmas. — Już za późno! Musimy biec do gospodarstwa Starlingów, zanim kolejni portowcy podzielą jej los.
— Ona może nadal żyć — jęknęła Clarith, potrząsając ramieniem Amie w nadziei, że dziewczyna zaraz wstanie, otrzepie się z grudek ziemi i oznajmi im, że to był tylko żart, że chciała, by mag uznał ją za zmarłą.
Ona musiała żyć, musiała!
— Dziewczyna nie żyje! — wrzasnął Tarmas, dopadając do Flomein i łapiąc ją za ramiona, by pociągnąć do góry i mocno nią potrząsnąć. — Ruszajmy, zanim stracimy kogoś jeszcze!
Bevil podszedł do Clarith i przytulił ją do siebie, by po chwili odsunąć i zetrzeć łzy spływające po policzkach dziewczyny. Uśmiechnął się lekko, jednak w tym ruchu dziewczyna mogła ujrzeć ogrom smutku i żalu, jaki przepełniał wojownika.
— Ja też chciałbym jej pomóc — przyznał cicho Bevil, znów przyciągając dziewczynę do siebie, by mogła się wypłakać na jego ramieniu — ale zgadzam się z Tarmasem. Amie nie miała szans. Idźmy do mojego rodzinnego gospodarstwa. Georg będzie potrzebował każdego portowca, żeby odeprzeć atak.
Clarith uspokoiła się bardzo szybko pomimo ogromnej histerii, w jaką wpadła, gdy Bevil ponownie ją przytulił i powiedział cicho, że może się wypłakać, jeśli tego potrzebuje. Po prostu stał i kołysał ją w ramionach, kryjąc jej twarz przed światem, by nikt nie dowiedział się, że jedna z najtwardszych dziewczyn Zachodniego Portu okazała tak ogromną słabość.
Gdy w końcu oderwała się od przyjaciela i pociągnęła nosem, spojrzała na ponurego i zamyślonego czarodzieja.
— Kim był ten mag? — spytała całkiem poważnie, choć głos jeszcze się chwilami załamywał.
— Nie wiem, ale biegle władał Sztuką. Prawdopodobnie to on przewodził atakowi na Zachodni Port. — Tarmas złapał za swój kostur – długi, drewniany kij z głową węża na końcu. — Musimy biec do gospodarstwa Starlingów, zanim inni portowcy podzielą los mojej uczennicy.
— Gdzie jest to gospodarstwo? — Clarith westchnęła, jednocześnie zdając sobie sprawę, że tak naprawdę nigdy nie była w domu Bevila, choć przyjaźnili się od dziecka.
Amie mieszkała u Tarmasa, więc tam przyjaciele zaglądali niezwykle często, choć sam czarodziej wyganiał ich wtedy i groził wyjątkowo paskudnymi zaklęciami, które z pewnością nigdy nie istniały. Ale dom wojownika stanowił dla niej ogromną tajemnicę, której nigdy nawet nie próbowała odkryć.
— To już niedaleko. Pośpieszmy się. Tarmas będzie potrzebował naszej pomocy — odpowiedział Bevil, klepiąc dziewczynę po męsku w ramię.
— Idźmy więc — zarządziła dziarsko Clarith, choć w duchu czuła się okropnie, zostawiając ciało przyjaciółki na środku polany, gdzie była wystawiona na grabieże wrogów.
Co innego jednak mogli w tej sytuacji począć? Musieli najpierw obronić wioskę, dopiero później przyjdzie czas na grzebanie oraz opłakiwanie zmarłych.
— Gdybym tylko miał więcej czasu na zebranie sprzętu z domu… — Tarmas pokręcił głową i postąpił kilka kroków, by po chwili odwrócić się do Clarith. — Jeśli tam dotrzecie, znajdziecie kilka przydatnych magicznych i alchemicznych przedmiotów. Teraz idźcie!
Oboje patrzyli w ślad za Tarmasem, trawiąc jego ostatnie słowa. Choć nie mogli uwierzyć, że czarodziej pozwolił im buszować po jego domu, to taka perspektywa nie napawała ich ogromną radością, która z pewnością by się pojawiła w innych, mniej tragicznych okolicznościach.
Clarith podeszła raz jeszcze do ciała Amie i pogłaskała dziewczynę po policzku.
Pomszczę cię, obiecała w myślach, a potem podniosła się i ruszyła przed siebie, zaciskając usta w wąską linię. Bevil trzymał się z tyłu, by nie ujrzeć najbardziej przerażającej rzeczy, jaką ktoś mógł zobaczyć.
Biało-błękitnych oczu Clarith Flomein, czarnoksiężnika z Zachodniego Portu.


____________________ ~*~ ____________________ 

Trochę późno publikuję, ale jak mnie złapała wena na pisanie Wojny, tak wolałam nie zapeszać i sobie nie przerywać. A że niedawno wróciłam ze spaceru z psem, to efekty publikacji są dopiero teraz.
Ostatnio cienko u mnie z pisaniem, dlatego cholernie się cieszę, że przełamałam dzisiaj lody. To dobry znak, bo jak już raz się przełamię, to potem idę za ciosem. Choć to nieprawda, że ni nie pisałam przez tyle czasu, bo równolegle do tych dwóch powieści zabrałam się z powrotem za pisanie shotów. Na szczęście tym razem gratka dla fanów fantasy, science-fiction, anime... W te klimaty teraz uderzam! Więc i na trzecim blogu będzie co przeczytać.
Zaczęłam ferie, ale muszę wpierw zrobić prezentację maturalną, więc raczej ciężko będzie z nadrabianiem jakichkolwiek blogów, ale będę się starać. W końcu jakoś trzeba sobie zapełnić wolny czas :)
Komentujcie, ludziska, coś mało Was tutaj! 

10 komentarzy:

  1. Ha ja też zaczynam ferie. Rozdział jak zawsze świetny. Czekam na kolejne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze powiedziawszy to wolałabym nie mieć tych ferii tylko dalej chodzić do szkoły... I szybciej ją skończyć.

      Usuń
    2. Tylko że wiesz.... ty jesteś w klasie maturalnej (tak sądze) a ja za kilka miesięcy kończę gimnazjum. U mnie ferie to przejście do raju :)

      Usuń
    3. Ile ja bym dała, żeby wrócić do czasów gimnazjum! To była taka sielanka, taką zajebistą, cudowną oraz niezapomnianą klasę miałam! A teraz mam multum rzeczy na głowie, o nie dość, że matura, to jeszcze egzamin zawodowy z hodowli koni, przyjęcia na studia... Nie takie hop siup...
      Ale przynajmniej w ferie popracuję z końmi sportowymi, zawsze jakieś pocieszenie.

      Usuń
    4. Ja zawsze chciałam umieć jeździć na koniu. Uwielbiam konie od dzieciństwa. Ty to masz fajnie. Widziałam twoje zdjęcia na photoblogu. Są Mega !!!

      Usuń
    5. Jazda konna nie jest prosta, ale to nie znaczy, że nie jest dla wszystkich ;) Można zacząć w każdym wieku, to świetna odskocznia od problemów :) Konie uczą też ogromnej cierpliwości :)
      A dziękuję, to miłe :) Staram się jak mogę! ^^

      Usuń
  2. No, ja tu znowu zostawić spam-komcia, dzień dobry.
    Tak sobie myślę, te gry chyba zawsze tak robią. Albo bardzo często. Sielanka, sielanka, jebudup, rzeźnie, mordy i tak dalej. DAO też tak zrobiło, że tak powiem, a już na pewno w początku szlachcica. Oni grają na najniższych uczuciach, to niesprawiedliwe!
    Ojejku, dzisiaj nie jestem w formie, tak w ogóle. Trzeba było nie robić mini domówki w stajni ;_; Ale to dobrze, że zaczęłaś znowu energiczniej pisać - i ja próbuję, nawet skończyłam ten cholerny rozdział Legendy, teraz się biorę za przeklęte Granice xD Jednocześnie znowu miałam okres, kiedy mój mózg domagał się nowych projektów - nie polecam, generalnie. Coś strasznego.
    Mam nadzieję, że się porządnie skupisz i skończysz Wojnę, tak swoją drogą. Zauważyłam, że jak już się jedną historię skończy, to potem głupio tak innych nie kończyć, zatem masz szansę xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaak, zauważyłam,. że to taki schemat w grach komputerowych: najpierw sielanka, żeby gracz zapoznał się z interfejsem i całym silnikiem gry, a potem wrzucamy go w sieczkę, mordobicie i mnóstwo trupków :P Ale my to mimo wszystko lubimy :P
      Ach, ja jestem niedysponowana, coś się nie wysypiam i zaczynam przymiarki do prezentacji maturalnej... Jak ją zrobię to przygotuj się, że mi ją sprawdzisz i opieprzysz, gdy coś będzie nie tak xD Bo muszę ją skończyć do końca ferii, inaczej polonistka mnie udupi ;c
      Tak, potrzebowałam chyba tej myśli, że mam więcej wolnego i proszę - nagle mnie olśniło i zaczęłam pisać. Porobiłam zdjęcia, mam co wrzucać na fejsa, to i mogę spokojnie zająć się pisaniem :)
      Skąd ja to znam - ciągle po główce chodzą mi nowe projekty, ale spisuję je na kartkę i odkładam na później - zajmę się nimi, jak skończę pierwszy tom Wojny, inaczej nie da rady :P
      Skończyłam już kilka powieści, więc myślę, że Wojna końca także się doczeka :) Zwłaszcza mając tyle osóbek gotowych do zbicia mnie, gdy pomyślę inaczej ;P To mnie napędza, bym dotrwała do końca i kiedyś spróbowała też to wydać :)

      Usuń
  3. Boziu, ale ja spóźnialska jestem :c
    Obiecuję, że zostawię spamkomcie, ale oprócz nich też taki solidny z opinią ^^ Tylko nie wiem kiedy, bo aktualnie para mi leci z uszu jak w kreskówkach, a odległość mojego smarknięcia można mierzyć w metrach (bleh, wiem).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ważne, że późno, a nie wcale :P
      Och, wracaj do zdrowia, kochana! <3

      Usuń

Nomida zaczarowane-szablony