O
|
budziło ją trzaśnięcie drzwiami i
podniesione głosy. Uchyliła powieki i wytężyła słuch, zastanawiając się, kto,
na dziewięć piekieł, wpadał do domu jej ojczyma w środku nocy?
— Wioska
została zaatakowana! Zachodni Port został zaatakowany!
Zerwała się z
posłania i złapała za strój czarnoksiężnika, natychmiast trzeźwiejąc, choć
jeszcze kilka chwil temu lekko kręciło się jej w głowie od ilości piwa wypitego
poprzedniego wieczoru.
Po chwili do
pokoju wpadł Bevil z mieczem w ręku. Jego czoło zrosił pot, a mokre kosmyki
odgarnął niedbale do tyłu, by nie wpadały mu do oczu.
— Nic ci nie
jest! Łap za broń. Musimy pomóc w obronie wioski.
Clarith
zasznurowała mocno buty oraz poprawiła rękawiczki, po czym zapaliła świecę
stojącą na drewnianym biurku i związała niedbale włosy.
— Co się
dzieje? — spytała, czując, że do serca zaczęła wkradać się panika.
Sen nadal
starał się skleić powieki, a brutalna prawda docierała do niej jakby z daleka.
Nie mogła w to uwierzyć. Dlaczego ktokolwiek miałby atakować Zachodni Port?!
— Nie jestem
pewien. — Bevil wzruszył ramionami i podrapał się w zarośnięty policzek. —
Wysypali się z bagna i zabrali się za niszczenie wioski!
Clarith rozejrzała
się bezradnie po pokoju. Nawet jeśli uczyła się bycia czarnoksiężnikiem bojowym,
nigdy nie sądziła, że stanie na polu walki i będzie… zabijać.
W tym samym
momencie do pokoju wbiegła Amie. Dziewczyna miała zwichrzone blond włosy i
lekko rozbiegany wzrok, jednak wydawała się być najbardziej zdeterminowana z
całej trójki przyjaciół.
— Lepiej się
pośpieszmy. Po drodze widziałam, jak kilku idzie za nami. Możliwe, że zaraz
zaatakują ten dom.
Ta informacja w
żaden sposób nie uspokoiła rozszalałego serca Clarith. Ciągle rozglądała się
dookoła, jakby czegoś szukała.
— Gdzie jest
mój sprzęt? — spytała spanikowana, nigdzie nie mogąc znaleźć buławy, którą
zawsze ze sobą nosiła dla ulepszenia wizerunku.
Dostała ją od
mistrza w prezencie na koniec nauk, jednak nigdy nie traktowała jej jako broni;
oręż stał się jedynie ozdobą.
— Jest w tamtej
skrzyni, koło twojego łóżka. Trzymasz tam wszystko, pamiętasz? Pośpiesz się i
weź broń. Im dłużej zwlekamy, tym bardziej narażamy wioskę.
Nie pamiętała,
w tym sęk. Panika rozrastała się w jej ciele niczym pasożyt i mąciła w głowie,
przez co kończyny odmawiały współpracy. Ostatkiem sił uchyliła wieko ozdobnego
kufra i wyciągnęła stamtąd oszczędności oraz buławę. Zacisnęła na niej palce i
odetchnęła głębiej.
Musiała się
uspokoić, musiała myśleć. Amie i Bevil, nawet jeśli wydawali się być
spokojniejsi od Clarith, nie byli typami przywódcy. To ona od zawsze
przewodziła ich wyprawom, ona zawsze rozmawiała z ludźmi, gdy coś przeskrobali,
to ona namawiała ich na żarty i różne zabawy w dzieciństwie.
A teraz miała
poprowadzić ich do bitwy, na co nigdy nie została przygotowana.
Clarith
przymknęła oczy i skoncentrowała się. Uniosła ręce i sięgnęła umysłem w głąb
siebie, by wydobyć niespożyte pokłady magii, jakie odkryła wraz z mistrzem
podczas treningów.
Gdy uchyliła powieki,
jej tęczówki świeciły błękitnym blaskiem, a spomiędzy ust wydobył się dziwnie
zniekształcony głos, jakby inkantację wypowiadało równocześnie kilka osób.
Jej ciało
spowiła fioletowa chmura, ciasno obejmując wszystkie kończyny. Kilka chwil
później rozproszyła się, a Bevil i Amie aż westchnęli z zachwytu, obserwując
jarzącą się i ciągle poruszającą się powłokę wokół dziewczyny.
— Co to jest? —
wyszeptała zaintrygowana Amie, chcąc dotknąć ramienia przyjaciółki, jednak
Clarith odsunęła się i mocniej ścisnęła w dłoni buławę.
— Entropiczna
Ochrona — odpowiedziała i ruszyła w stronę wyjścia z pokoju, stawiając
wszystkie zmysły w stan najwyższej gotowości. — Chroni mnie przed słabszymi
magicznymi atakami i łatwiej mi zaskoczyć wroga, gdy do niego się skradam. To
pierwsze zaklęcie, jakiego uczą się czarnoksiężnicy.
Ruszyli
wspólnie korytarzem i zeszli po schodach, nasłuchując niepokojących dźwięków. Nigdzie
nie widziała oznak obecności ojczyma, choć wszystkie świece w domu paliły się,
jakby elf dopiero co wrócił z polowania i obrabiał skóry, siedząc przy kominku
oraz nucąc stare pieśni o zamierzchłych czasach. Spojrzała zaniepokojona na wejście
– już miała przejść do salonu, gdy drzwi roztrzaskały się na kawałki, a jeden z
nich minął jej twarz o kilka centymetrów, lądując gdzieś u stóp schodów.
Do środka
wpadła trójka uzbrojonych po zęby szarych krasnoludów, natychmiast rzucając się
do ataku. Clarith zareagowała bardziej instynktownie niż logistycznie:
podskoczyła z obrzydzenia na dźwięk ich niskich, gardłowych warkotów i
wyciągnęła przed siebie rękę, splatając zaklęcie. Zielono-żółte płomienie
wystrzeliły w kierunku najbliższego z krasnoludów i objęły jego ciało,
zabijając na miejscu. Amie wraz z Bevilem pokonali dwóch kolejnych i w domu na
powrót zapanował spokój, choć zza roztrzaskanych drzwi dobiegały ich odgłosy walki
i krzyki.
Clarith nie
mogła się ruszyć, patrząc w szoku na martwe ciała krasnoludów. Nie potrafiła
uwierzyć, że właśnie zabiła pierwszego w życiu przeciwnika, a tuż za rogiem
domu z pewnością przyjdzie jej zabić jeszcze wielu innych.
Spojrzała po Bevilu
i Amie; ich miny wyrażały takie samo niedowierzanie, jak jej. Prawda oraz
rzeczywistość zaczęła do nich docierać ze zdwojoną siłą. Każdy trening Bevila z
Georgiem, każda nauka zaklęć Amie z Tarmasem, każdy czar rzucony przez wiele
lat przez Clarith – wszystko to miało ich przygotować właśnie na tę chwilę.
Oni zostali
stworzeni do walki, choć nigdy nie chcieli przyznać się do tego głośno.
Uważali, że jak
mieszkają w małej wiosce na południu, to nic im nie grozi, że wojny i napaści
ich nie dotyczą. A teraz stali nad swoimi pierwszymi przeciwnikami i nie
cieszyli się. Nie napawało ich to dumą.
Jako pierwsza poruszyła
się Clarith, wiedziała, że Bevil i Amie czekają, aż poukłada sobie informacje w
głowie i zdecyduje się na ruch. Przeszli przez próg domu i niemal natychmiast
wpadli na brata Merringa. Pochylał się nad rannymi i konającymi, a jęki
umierających wwiercały się w mózg idącej w kierunku duchownego dziewczyny.
Gdy brat usłyszał
kroki, poderwał się i przyjął postawę obronną, lecz zaraz się uspokoił i
odetchnął z ulgą, widząc znajome twarze, całe i zdrowe.
— Dobrze
widzieć, że nic ci nie jest. — Brat Merring westchnął i wyprostował się, patrząc
w zamyśleniu na dom dziewczyny. — Nie wiem, skąd przyszły te bestie, ale
potrzebujemy każdego miecza na południowym moście – wkrótce będzie ich tu
jeszcze więcej.
Tego Clarith
obawiała się najbardziej.
— Georg próbuje
zebrać Milicję, ale obawiam się, że nie zorganizuje obrony na czas… bez pomocy
wioska upadnie. — Flomein znów zaczęło ogarniać przerażenie.
Widziała wśród
rannych ludzi, z którymi jeszcze wczoraj wesoło gawędziła przy kuflu piwa.
Teraz… umierali.
— Dlaczego nie
meldujesz się na moście? — spytała, odwracając wzrok od ciał. Najlepszym
rozwiązaniem było… niemyślenie.
Dlatego Clarith
oczyściła umysł i skupiła się na rozmowie, starając się nie patrzeć na
znajomych mężczyzn. Jednak nie mogła zatkać uszu oraz nosa, choć do zapachu
krwi została przyzwyczajona już na początku nauk.
— Życie ludzkie
zależy ode mnie teraz, a nie po bitwie – każdy, kogo uleczę, kto da radę wrócić
do walki, zwiększa nasze szanse. — Ktoś zawołał brata Merringa po imieniu;
mężczyzna odwrócił głowę i przygryzł wargę, ale odwrócił się do Clarith i
kontynuował: — Kierujcie się drogą na południe – ja zostanę tutaj i zajmę się
rannymi. Później do was dołączę. Georg powinien być na moście, dotrzyjcie do
niego szybko, na pewno będzie miał dla was rozkazy.
Clarith
spojrzała w kierunku wioski – widziała palące się domy, a wysokie słupy dymu
zasłaniały bezchmurne, gwiaździste niebo. Noc była piękna; zbyt piękna, by
patrzeć na masakrę, jaka rozgrywała się na ziemi.
— Ale zanim
pójdziesz, przyjmij błogosławieństwo Lathandera. Wszyscy je przyjmijcie.
Clarith nie
należała do osób szczególnie wierzących, ale dzisiaj, jak nigdy, potrzebowała
kilku słów modlitwy i przychylności bogów. Z mocno bijącym sercem patrzyła, jak
brat Merring unosi nad siebie dłonie i krzyżuje je w nadgarstkach nad głową.
Natychmiast rozjarzyły się jasnozielonym światłem, a po chwili polana wokół
nich eksplodowała blaskiem żółci. Clarith zamknęła oczy, oślepiona blaskiem
czaru, a tuż obok usłyszała zduszony okrzyk zaskoczenia Amie, jednak po
krótkiej chwili, która zdawała się trwać wieczność, po zaklęciu nie było ani
śladu.
Flomein skinęła
głową bratu Merringowi, lecz ten już pochylał się nad rannymi, dotykał ich
rozpalonych czół i policzków, mrucząc pod nosem inkantacje w dziwnym,
wibrującym języku. Dziewczyna czuła siłę w mięśniach, zdecydowanie w głowie i
dziwny spokój, który otulił jej ciało. Błogosławieństwo Lathandera zdawało się
być zbawieniem.
W tym samym momencie
usłyszeli szczęk zbroi. Odwrócili się w tamtym kierunku, gotowi do walki. Od
strony mostu biegł w ich stronę szary krasnolud, wymachując toporem nad głową
jak lancą. Tuż za nim podążali inni jego pobratymcy. Clarith natychmiast
oprzytomniała i ruszyła im na spotkanie, odciągając walkę z dala od rannych i
brata Merringa.
Trzymając w
jednej dłoni buławę, w drugiej przywołała czar i z okrzykiem bitewnym na ustach
skoczyła ku pierwszemu wrogowi, łapiąc za krótkie łapsko i uwalniając zaklęcie.
Krasnolud nie zdążył wrzasnąć, a już leżał trupem; jego szczątki dopalały się,
odsłaniając sczerniałe kości. Dziewczyna okręciła się na pięcie i znów
przywołała zielono-żółte płomienie, obserwując uważnie potyczki przyjaciół.
Amie stała na
uboczu, rzucając śmiercionośne zaklęcia, jednak Clarith doskonale wiedziała, że
magia, którą posługiwała się przyjaciółka, kiedyś się skończy. Dlatego,
niewiele myśląc, wspomogła Amie, powalając kolejne krasnoludy na ziemię. Bevil
dobił ostatniego potężnym ciosem miecza w sam środek klatki piersiowej. Klinga
zatopiła się w ciele wroga, a ciemne krople krwi zrosiły trawę oraz buty wojownika.
Chłopak wyszarpnął oręż z truchła i przetarł czoło, patrząc na przyjaciółki.
Pogodzili się
ze swoim losem.
Flomein
zacisnęła zęby i ruszyła biegiem w stronę mostu. Czuła, jak furia przejmuje
kontrolę nad jej ciałem; adrenalina uderzyła do głowy, a zdrowy rozsądek
przysłoniła paląca wściekłość.
Wyminęła
płonący, stary powóz należący do Daeghuna i stanęła niedaleko mostu, obserwując
walczącego Georga. Tuż obok niej pojawiła się Amie formująca w dłoniach kolejne
zaklęcie, natomiast Bevil pomknął w kierunku swego mistrza, by wspomóc jego
oraz garstkę milicjantów, którzy nadal trzymali się na nogach.
Rzucanie zaklęć
jedno za drugim weszło jej niemal w krew. Znacząco odciążała walczących, jednak
sama stawała się łatwym celem dla innych. Modliła się więc, by Bevil miał w
sobie na tyle zręczności, aby ją ostrzec lub w najgorszym wypadku obronić,
gdyby podczas koncentrowania się nad formowaniem zaklęcia wróg zakradł się do
niej od tyłu i chciał zaatakować.
Po chwili przy
moście stała już tylko jej drużyna oraz Georg wraz z rannymi milicjantami. U
ich stóp leżały trupy szarych krasnoludów i kolcoskórych; ich brzydkie mordy
powykrzywiały się w różne strony i teraz straszyły swym wyglądem oddychających
z trudem wojowników.
— Dzięki bogom,
że ci się udało – twój ojciec zaginął bez śladu, obawiałem się, że ciebie też
zabili.
Clarith
zatrzymała się w pół kroku i spojrzała na niego zaszokowana. Otworzyła usta ze
zdumienia i zerknęła bezradnie na przyjaciół, ale oni byli tak samo zaskoczeni,
co ona.
Ale… jak to?
Jak? Kiedy? Gdzie? Przecież już wiele razy znikał na kilka dni, nic nawet jej
nie mówiąc, a gdy doszło do bitwy, znów postanowił oddalić się od Zachodniego
Portu? Gdy nie znalazła go w domu, sądziła, że walczył gdzieś w wiosce, ale
jeżeli Georg twierdził, że zaginął…
Nie mogła być
pewna, czy jeszcze żył.
— Nie mam
pojęcia, skąd się wzięły te stworzenia ani czego chcą, ale te, które były w
wiosce, to jedynie pierwsza fala… a będzie ich więcej. Dużo więcej. — Georg
najwyraźniej nie zobaczył gamy uczuć odbijających się na zazwyczaj spokojnej
twarzy dziewczyny, dlatego kontynuował swoje przemyślenia, próbując
jednocześnie otrzeć twarz z krwi ohydnych potworów.
I pobratymców,
którzy zginęli, walcząc z nim ramię w ramię.
— Jeśli mamy je
powstrzymać, musimy zebrać Milicję i wyjść im naprzeciw — oznajmił Georg z
pewnością w głosie, patrząc po twarzach podwładnych.
— Gdzie oni są?
— Clarith odchrząknęła, zmuszając się do powiedzenia kilku słów, choć gardło
miała mocno ściśnięte praktycznie od momentu ujrzenia pierwszego zabitego wroga
z jej ręki.
— Milicja jest
rozproszona po całej wiosce – pewnie w drodze zdarzyło wam się ich spotkać.
Zbierzcie chociaż z pół tuzina ludzi – nie możemy liczyć na więcej. — Georg
spojrzał na milicjantów, którzy oprócz zadrapań i pojedynczych ran nie
wyglądali na potrzebujących pomocy brata Merringa. — Idźcie już – kiedy
zbierzecie wszystkich, których znajdziecie, przyjdźcie na pole pszenicy, na
południowy zachód stąd.
Clarith
patrzyła w ślad za odbiegającym oddziałem, który niemal natychmiast włączył się
do walk po drugiej stronie mostu. Dziewczyna zacisnęła palce na buławie i
odetchnęła, patrząc na przyjaciół. W tym samym momencie odezwał się Bevil:
— Lepiej
przeszukajmy wioskę, zbierzmy, kogo się da – miejmy nadzieję, że znajdziemy
wystarczająco wielu pozostałych przy życiu.
Flomein
zacisnęła usta w wąską linię, starając się nie myśleć o tym, że tam, w centrum
wioski, mogą odnaleźć ciała bliskich znajomych, rodziny, przyjaciół… Ta okrutna
rzeczywistość nie chciała trafić do umysłu Clarith. Wolała więc działać – to
stało się najlepszym sposobem na zapomnienie o ponurych myślach, które
nawiedzały ją za każdym razem, gdy starała się przez chwilę odsapnąć między
kolejnymi atakami wroga.
I kiedy chcieli
biec na drugą stronę mostu, szukać ocalałych oraz pomagać walczącym, usłyszeli
czyjś kaszel. Clarith zatrzymała się w pół kroku i obejrzała za siebie, mrużąc
lekko oczy, by dostrzec w mroku sylwetkę człowieka. Po chwili w świetle
płomieni rzucanych przez palący się powóz dostrzegła skuloną postać.
Zacisnąwszy zęby, ruszyła przez wysoką trawę, mijając spróchniały pień, a gdy
jedna z belek powozu zapaliła się jasnym płomykiem, ujrzała twarz
nieszczęśnika.
I aż wciągnęła
głośno powietrze.
— Przychodzisz…
przychodzisz triumfować, Clarith? Mimo wszystko… zabiłem kilku, zanim mnie
pokonali…
— Ward Mossfeld
— mruknęła, nadal zaskoczona, dziewczyna — ledwo cię widzę spod całej tej krwi.
— Przeklęte
stworzenia… pojawiają się znikąd… mój brat… mój brat, Wyl, udało ci się go
znaleźć? — Chłopakowi mówienie przychodziło z ogromnym trudem. Trzymał się za
brzuch, a spomiędzy palców wypływała ciemnoczerwona krew, w mroku i słabym
blasku płomieni wyglądająca niczym smoła.
— Jeszcze nie –
pewnie jest gdzieś w wiosce — odpowiedziała, czując w sercu mimo wszystko
smutek na widok umierającego wieśniaka.
— Jeś… jeśli go
odnajdziesz, Clarith… proszę, on jest moim bratem… ale moje rany…
W pewnym momencie
poczuła, że go potrzebowała. Że potrzebowała trzech braci Mossfeldów do obrony
wioski. Ich gwałtowności w działaniach, niespożytej, ogromnej siły i braku
pomyślunku w czynach. Byli idealnymi wojownikami – gdy wpadali w szał, nie
liczyło się dla nich nic prócz wygranej.
A teraz
wpatrywała się w powoli gasnący blask w oczach chłopaka i wiedziała, że tak
łatwo nie da mu odejść.
Ward upadł na
kolana i znów zakasłał, a spomiędzy ust wypłynęła cienka strużka krwi. Bevil
doskoczył do kolegi i ostrożnie oparł go o pień, starając się nie patrzeć na krew
ciągle wypływającą z ran.
— Trzymaj się,
Ward – pójdę odnaleźć brata Merringa, on może pomóc.
Odwróciła się
i, nie patrząc na towarzyszy, rzuciła się biegiem w kierunku domu, mijając
dogasający powóz. Dopadła do brata Merringa i złapała go za ramię, zmuszając do
skupienia na niej uwagi.
— Jakie wieści
o bitwie? — spytał, natychmiast podrywając się z miejsca i patrząc uważnym
wzrokiem na próbującą złapać oddech Clarith.
— Spotkałam już
Georga — wydyszała, wspierając się na usłużnym ramieniu mężczyzny — muszę zebrać
tylu jego ludzi, ilu zdołam.
— Dobrze – dołączę
do was, kiedy Milicja będzie gotowa. Jeśli znajdziesz rannych, przyjdź tutaj po
wsparcie.
— Odnaleźliśmy
kilku rannych członków Milicji – możesz im pomóc? — spytała z nadzieją, wiedząc
doskonale, że brat Merring miał w swoich zasobach medykamenty na prawie każdą
przypadłość. Z pewnością też na rany zadane podczas bitwy.
— Tak —
potwierdził — weź ten mech. — Podał jej kilka kawałków zielonej rośliny, a ona
szybko schowała go do sakwy przytroczonej do pasa. — Jeśli ranni nie będą mogli
się ruszać, dzięki działaniu tej rośliny przestaną zwracać uwagę na ból i będą
kontynuować walkę tak długo, aż zdołam się nimi odpowiednio zająć.
— Czy mogę użyć
tego na sobie, kiedy będę ranna?
Brat Merring
jednak pokręcił głową.
— Mech
znieczula, ale nie ma innego działania – dopóki możesz się ruszać i walczyć,
mech na nic się nie zda.
Clarith skinęła
głową i potarła palcami zapięcie sakwy. Musiała się spieszyć – Wardowi zostało
niewiele czasu, a nie wiedziała, w jakim stanie są pozostali mieszkańcy zdolni
do walki.
Wróciła tą samą
drogą, którą przybiegła. Bevil mówił coś do umierającego, a Amie dreptała
nerwowo w tę i z powrotem, co chwila zerkając w stronę centrum wioski.
Gdy ukucnęła
przed Wardem, chłopak jakby się ocknął z letargu. Drgnął i podniósł powoli
głowę, próbując zogniskować spojrzenie na postaci dziewczyny.
— Jesteś z
powrotem…? — wychrypiał cicho i krzywo się uśmiechnął.
Clarith
wyciągnęła z sakwy kawałek mchu i podsunęła pod twarz chłopakowi, by zobaczył,
co trzyma w dłoni.
— Ward –
słuchaj, Merring dał mi te zioła do zatamowania krwawienia.
Nawet nie
czekając na żadną reakcję ze strony Warda, Clarith odsunęła ostrożnie jego rękę
i przycisnęła roślinę do boku, modląc się, by to zadziałało. Jak znała się na
magii bojowej, tak o magii leczenia wiedziała tyle, co nic.
— Dziękuję,
Clarith… po tym wszystkim, co zaszło między nami, nie masz obowiązku mnie ratować,
ale doceniam twoją pomoc — odezwał się Ward, kładąc dłoń na jej.
Uśmiechnął się
i delikatnie popchnął dziewczynę drugą ręką. Zaskoczona niemal straciła
równowagę i szybko się wyprostowała, patrząc, jak Ward powoli wstaje i
sprawdza, czy wszystko w porządku.
Było. Krew
przestała lecieć, a jego twarz odzyskała nieco kolorów.
A po chwili na
ustach zagościł uśmiech – tak rzadki widok u braci Mossfeldów.
— Pójdę zabić
kilka tych szarych cherlaków.
Pobiegł w
kierunku mostu, nim Clarith zdążyła go zatrzymać oraz poprosić, by się nie
forsował i trzymał z dala od największych skupisk walk. Mimo wszystko nieźle
oberwał, a ona nie do końca ufała roślinie i jej zbawiennym działaniu.
Niewiele
myśląc, pobiegli w ślad za Wardem, rozglądając się czujnie dookoła. Wioska
skryła się w mroku nocy, a podpalone domy stanowiły jedyne źródło światła.
Drużyna przystanęła na chwilę tuż za mostem, patrząc ze smutkiem na częściowo
zawalony, nadal palący się dom tuż przy rzece. Płomienie rzucały pełzające,
straszliwe cienie na ziemię i wodę, a trzaskanie łamiących się belek skutecznie
odstraszało ludzi od ratowania tego, co nadawało się jeszcze do ocalenia.
A nie było tego
już wiele.
Ruszyli powoli
w głąb wioski, trzymając się z daleka od płonącego domu. Jednak nie dane im było
spokojnie ominąć przeszkodę. Tuż zza rogu wypadła kolejna grupa szarych
krasnoludów, atakując drużynę. Clarith znów zareagowała instynktownie:
zielono-żółte płomienie objęły jej dłoń i dalej, aż po łokieć, by po chwili
zostawić swoją właścicielkę i rzucić się na przeciwnika niczym wygłodniałe,
bezpańskie psy na widok padliny.
Po chwili
Clarith omijała zwęglonego trupa, dołączając do zziajanych walką przyjaciół.
Oni także nie mieli lekko, krasnoludy stanowiły ciężkich przeciwników.
Gdy Clarith
rozejrzała się czujnie dookoła, szukając wzrokiem wrogów, dojrzała przerażonego
człowieka, który najwyraźniej starał się zlać z kolorem ściany, kuląc ramiona i
drżąc na każde głośniejsze trzaśnięcie palących się belek w domu obok.
Gdy mężczyzna
ujrzał drużynę zmierzającą w jego stronę, zbladł jeszcze bardziej i cofnął się
pod ścianę, zderzając się z nią plecami.
— Co robisz?
Wynoś się – nie widzisz tamtych
potworów? Zabijają wszystkich!
— Georg
potrzebuje wszystkich swoich ludzi na polach pszenicy na zachodzie —
powiedziała, patrząc na jego pomarszczoną twarz, siwe włosy i porządne ubranie.
Był z wyższych
sfer, ale nie znała go osobiście. Wiedziała jednak, że nazywał się Ian Harman i
lubił oglądać dno kieliszków. Wielu kieliszków naprzemiennie z kuflami.
— Co,
przychodzisz wyciągnąć mnie na pewną śmierć? Nigdy w życiu! Zostaję tutaj!
Clarith
zacisnęła zęby. Ten mężczyzna zaczynał działać jej na nerwy. Pieprzony tchórz.
Tam umierały dzieci, kobiety, zwierzęta, dzielni mieszkańcy wioski, a on
obawiał się tylko o własny tyłek!
— Wioska jest
otoczona. Jeśli teraz nie zaczniesz walczyć, nie będzie dla ciebie nadziei —
powiedziała spokojnie, chcąc go przestraszyć samą siłą spojrzenia.
Przez
Entropiczną Ochronę jej oczy lśniły bladoniebieskim światłem, co potrafiło
przerazić niejednego twardego męża.
— Ja nie idę — odpowiedział stanowczo, nie
łapiąc się na jej dyplomatyczny, spokojny ton — wioska i tak jest stracona. Nie
zamierzam dołączyć do trupów.
W Clarith się
zagotowało, ale nie dała po sobie poznać, że Ian wyprowadził ją z równowagi.
— Potrzebujemy
cię. Będziemy przy tobie i nie zostawimy cię — zapewniła solennie, starając się
nawet uśmiechnąć w geście otuchy, jednak twarz mężczyzny pozostała
nieprzenikniona.
— Jeśli
potrzebujesz towarzystwa przy umieraniu, to idź poszukać sobie kogoś innego!
Flomein
wiedziała, że pokłady dobroci już dawno jej się skończyły. Teraz zamierzała
pokazać prawdziwą naturę – prawdziwe oblicze czarnoksiężnika.
— Zgłoś się do
Georga i walcz, tchórzu, albo ja cię
zabiję, zanim zrobią to wrogowie — wysyczała przez zaciśnięte zęby, a wokół
dłoni zatańczyły znajome płomienie, liżąc z uwielbieniem skórę. Kilka wyszło z
pustych oczodołów czaszki przyczepionej do prawego barku, kilka wychyliło się
zza pleców, czekając na rozkaz właścicielki.
Ian zamarł i
otworzył usta w szoku, widząc wściekłość i śmiercionośne zaklęcie żyjące
własnym życiem.
— Co… nie ośmielisz
się! Przecież też należysz do Straży! — Nadal nie uwierzył w jej groźbę, nadal
sądził, że ją bardzo dobrze poznał.
Ale nikt nie
wiedział o niej tyle, co ona sama. Znała swoje możliwości, wiedziała, że, by
uratować bliskich, nie cofnie się przed niczym.
— Załóż się —
warknęła i nieznacznie pochyliła w jego stronę, robiąc krok do przodu. —
Ostatnie ostrzeżenie.
— Ha! —
zakrzyknął i uśmiechnął się złośliwie. — Śmiałe słowa, ale brak ci odwa…
Nie do kończył.
Cios nadszedł tak szybko, że nie zdążył zarejestrować tego momentu; w dodatku
był tak silny, że mężczyznę odrzuciło na ścianę, od której oderwał się kilka
chwil wcześniej.
Ian złapał się
za policzek i spojrzał zszokowany na dziewczynę szykującą się do kolejnego
ciosu. Jej twarz stanowiła maskę o przerażających, nieprzeniknionych oczach.
— Co… co ty
wyprawiasz? Przestań!
Ian był
tchórzem; Clarith odkryła to z niesmakiem, znów zamachując się na twarz
mężczyzny i trafiając go w szczękę. Zakrywał się rękoma niczym małe dziecko
otrzymujące baty od niezadowolonego ojca. Jeszcze chwila, a ujrzą w jego oczach
łzy!
Przy kolejnym
ciosie w brzuch krzyknął, unosząc ręce w geście poddania się:
— No dobrze,
już dobrze, idę!
Odbiegł, gdy
Clarith zaprzestała zasypywania go kolejnymi atakami. Nie była silna – mógł ją
w tym wyręczyć Bevil – ale musiała pokazać, że już dawno wyrosła i nie była
małą dziewczynką kochającą bagna, na których dorastała.
Nie czekając
już na nic, ruszyli dalej wzdłuż domów, zaglądając przez okna, by zobaczyć, czy
ktoś tam został. Jednak większość chat zostało napadniętych, ograbionych, a na
gankach oraz w pobliżu wyjść leżały ciała mieszkańców wioski – ich znajomych, sąsiadów.
Clarith nigdy nie czuła się gorzej niż wtedy, gdy patrzyła na martwe twarze i
szeroko otwarte oczy, wpatrujące się tępo w rozgwieżdżone niebo.
Dziewczyna dała
znak drużynie, by ruszyli dalej. Na razie nie mieli czasu na rozmyślanie o
zmarłych i umierających; musieli ratować tych, którzy jeszcze żyli.
Wyszli na
ścieżkę i niemal natychmiast usłyszeli niepokojące dźwięki. Clarith poznała od
razu charakterystyczny szum rzucanego zaklęcia, a po chwili grunt pod ich nogami
zadrżał od potężnego wybuchu. Flomein nawet nie spojrzała na towarzyszy; ramię
w ramię pobiegli na pobliską polanę, by zatrzymać się i już po chwili schować
za drzewem, gdy kolejne potężne wyładowanie magiczne uderzyło w ziemię, robiąc
w niej sporą dziurę.
Gdy pył i kurz
opadły, Clarith ujrzała Tarmasa w świetlistej kuli tak bardzo podobnej do jej
własnej. Na jego ochronie widniała ledwo widoczna siatka układająca się we
wzór, a miejscami pojawiały się malutkie światełka niczym poblask gwiazd, by po
chwili zniknąć i pojawić się w innym miejscu niż poprzednio.
Tarmas walczył
z magiem.
Jednakże ten
mag nawet nie był człowiekiem. Miał zieloną skórę, głęboko osadzone oczy, a
spomiędzy ciemnozielonych ust wystawały kły. Na głowie nosił dziwny kapelusz
podkreślający nienaturalnie długie, szpiczaste uszy. W dłoniach trzymał dziwny
drewniany kostur. Widząc nowych przybyszów, zachichotał dziko, a dźwięk ten
zmroził drużynie krew w żyłach.
Nigdy w życiu
nie widzieli tak ohydnego stwora.
— Trzymajcie
się od tego z daleka! To zbyt niebezpieczne! — krzyknął Tarmas, oglądając się
do tyłu, by skrzyżować spojrzenia z Clarith.
Dziewczyna
nawet nie zamierzała protestować – na pierwszy rzut oka można było
wywnioskować, że szkaradny mag – ich wróg – jest za silny dla niej oraz dla
reszty drużyny.
W tym samym
momencie przeciwnik zaatakował, posyłając w kierunku Tarmasa błękitne wstęgi
magiczne, które z ogromną siłą uderzyły w pole ochronne mężczyzny; część
rozbiła się o połyskującą ochronę, jednak część zdołała się przebić i zranić
dotkliwie maga. Kilka kropel krwi spadło na trawę, a sam Tarmas pochylił się
lekko, stękając z bólu.
— Mistrzu!
Trzymaj się! Pomożemy! — Nim Clarith lub Bevil zdążyli zareagować i zatrzymać
przyjaciółkę, Amie wyskoczyła z ich kryjówki i podbiegła do Tarmasa, przyjmując
obronną postawę. Cofnęła ręce, zgięła je w łokciu i wypowiedziała pod nosem
zaklęcie, przywołując ostatnie resztki magii, jakie posiadała.
Na ziemi
pojawił się świetlisty krąg; znaki rozjarzyły się delikatnym blaskiem, a wokół
ciała dziewczyny owinęła się ciemnoczerwona powłoka, jarząc się i falując w
miejscach, z których wystawały dłonie Amie. Po chwili z rąk wystrzeliły
błękitne promienie, z ogromną prędkością pędząc w stronę maga. Potwór ugiął
nogi i przyjął zaklęcie na siebie, a gdy krąg zniknął i powłoka na powrót
wchłonęła się w ciało, Amie stała z opuszczonymi ramionami, dysząc ciężko.
I wytrzeszczyła
oczy w szoku, gdy mag zaczął się śmiać.
— Dziewka chce
się sprawdzić — zauważył i wzruszył ramionami — jakie to żałosne.
Wokół jego stóp
wyrosły płomienie, wypalając trawę i wżerając się w ziemię; w dłoniach także
pojawił się ogień, lecz zdawał się go nie parzyć. Lizał skórę pana z ogromną
ufnością, wyciągając gorejące macki w kierunku przerażonej czarodziejki.
I nim
ktokolwiek zdążył zareagować, zaatakował.
Tarmas krzyczał
coś, formował zaklęcie, Clarith wyskoczyła wraz z Bevilem z kryjówki, jednak
wszystkie te czynności odbywały się żałośnie wolno w porównaniu do płomieni
maga pędzących w kierunku Amie.
Polanę rozdarł
krzyk, a potem nastąpiła cisza. Tarmas opuścił ręce wzdłuż ciała, a Clarith
oraz Bevil zatrzymali się w pół kroku, oglądając całą scenę z przerażeniem. Dopiero
ciche tąpnięcie upadających na ziemię zwłok wyrwał wszystkich z odrętwienia.
To oraz dziki
chichot maga.
— Szlag by to
trafił! — wrzasnął Tarmas i odwrócił się w kierunku stojących w szoku
przyjaciół. — Zostańcie tam, gdzie jesteście!
Clarith wpatrywała
się wielkimi oczami w powykręcane, nadpalone ciało przyjaciółki. Jej
najlepszej, jedynej przyjaciółki, z którą mogła porozmawiać o wszystkim,
zwierzać się i plotkować o przystojnych młodzieńcach, jakich mało żyło w ich
Zachodnim Porcie.
A teraz była
martwa.
— Nie będę
marnować więcej czasu na tę żałosną wioskę. Tutaj go nie ma. — Mag przykuł uwagę
wszystkich na polanie dziwną dygresją, choć raczej mówił do siebie niż do nich.
Po chwili
ziemia wokół niego rozświetliła się, a wzory na trawie ułożyły się w krąg.
Pojedyncze światła jasnozielonych promieni uniosły się w powietrzu i zmieniły
się we fruwające małe punkciki przypominające rój tańczących świetlików. Jednak
to, co zaklęcie przyzwało, nie było choć w połowie tak piękne, jak feeria promieni
poprzedzających koniec czaru.
Tuż przed
magiem stanęły trzy Olbrzymie Pająki.
Sam stwór
wyszczerzył ostatni raz zęby w parodii uśmiechu i zniknął w chmurze światła,
pozostawiając zmartwiałych ludzi z potworami.
Jako pierwszy z
odrętwienia wyrwał się Tarmas, atakując pająki z całą swoją mocą. Bevil także
szybko pokonał strach i rzucił się w wir walki, ignorując okropny, klekoczący
dźwięk, jaki wydawały pajęczaki.
Tylko Clarith
stała jak skamieniała, patrząc, jak jeden z pająków przebiega po martwym ciele
Amie, unosząc wielki, jasnozielony odwłok z ogromnym, czarnym kolcem jadowym na
końcu. Jego szczypce to otwierały się, to zaciskały, a dzięki długim odnóżom z
chwytnymi kolcami, tak podobnymi do tego na odwłoku, szybko biegał. I biegł
wprost na przerażoną dziewczynę.
Zirytowany
krzyk bojowy Bevila otrzeźwił dziewczynę. Szybko sformowała zaklęcie,
wypowiadając je głośno, by nie stracić koncentracji, jednak chybiła, a Ogromny
Pająk zbliżał się coraz bardziej, klekocząc szczypcami z uciechy. Jednak im
Clarith mocniej się starała, tym trudniej wychodziło jej przywoływanie magii,
choć kilka chwil wcześniej bez trudu powalała szare krasnoludy na ziemię swymi
zielono-żółtymi płomieniami.
Teraz tylko
patrzyła bezradnie, jak pająk pokonuje ostatnie metry i wyskakuje w górę, by
powalić ją na ziemię i uśmiercić jadem oraz zabójczymi szczypcami. Przymknęła
oczy i westchnęła cicho, opuszczając ręce wzdłuż boków.
Zawiodła.
Dziwny skrzek
przepełniony bólem wdarł się do jej uszu, a gdy uchyliła powieki, ujrzała
Olbrzymiego Pająka leżącego u jej stóp z rozciętym odwłokiem. Tuż obok niego
stał Bevil, dysząc ciężko.
— Pająki —
prychnął i strząsnął kleistą posokę pajęczaków na ziemię z klingi miecza —
nienawidzę pająków!
Clarith
zadrżała i objęła się ramionami. Chłopak, widząc stan przyjaciółki, złagodniał
nieco i postąpił kilka kroków.
— Dobrze się
czujesz? — spytał cicho, jednak dziewczyna szybko pokręciło głową.
Jak mogła czuć
się dobrze, skoro jej najlepsza przyjaciółka właśnie zginęła, a oni musieli
dalej walczyć o własne życie?
Nic nie było w
porządku!
— Głupia
dziewczyna! Kazałem jej się nie wtrącać! — Tarmas spojrzał z wściekłością na
leżącą na ziemi Amie, jednak nie poświęcił jej zbyt dużo uwagi.
To zszokowało
Clarith najbardziej.
— Jest więcej
do zrobienia — oznajmił poważnie, zwracając się do stojącej nieopodal drużyny,
tak znacząco już uszczuplonej. — Georg wraz z Milicją odpiera najeźdźców w
gospodarstwie Starlingów. Musimy się pośpieszyć, zanim szczęście ich opuści.
Clarith nie
mogła znieść tej obojętności Tarmasa. Przypadła do ciała Amie i dotknęła zimnej
ręki.
— Musimy
odnaleźć pomoc dla Amie — powiedziała cicho, patrząc na twarz przyjaciółki.
— Zostaw ją! —
krzyknął na to Tarmas. — Już za późno! Musimy biec do gospodarstwa Starlingów,
zanim kolejni portowcy podzielą jej los.
— Ona może
nadal żyć — jęknęła Clarith, potrząsając ramieniem Amie w nadziei, że
dziewczyna zaraz wstanie, otrzepie się z grudek ziemi i oznajmi im, że to był
tylko żart, że chciała, by mag uznał ją za zmarłą.
Ona musiała
żyć, musiała!
— Dziewczyna
nie żyje! — wrzasnął Tarmas, dopadając do Flomein i łapiąc ją za ramiona, by
pociągnąć do góry i mocno nią potrząsnąć. — Ruszajmy, zanim stracimy kogoś
jeszcze!
Bevil podszedł
do Clarith i przytulił ją do siebie, by po chwili odsunąć i zetrzeć łzy spływające
po policzkach dziewczyny. Uśmiechnął się lekko, jednak w tym ruchu dziewczyna
mogła ujrzeć ogrom smutku i żalu, jaki przepełniał wojownika.
— Ja też
chciałbym jej pomóc — przyznał cicho Bevil, znów przyciągając dziewczynę do
siebie, by mogła się wypłakać na jego ramieniu — ale zgadzam się z Tarmasem.
Amie nie miała szans. Idźmy do mojego rodzinnego gospodarstwa. Georg będzie
potrzebował każdego portowca, żeby odeprzeć atak.
Clarith
uspokoiła się bardzo szybko pomimo ogromnej histerii, w jaką wpadła, gdy Bevil
ponownie ją przytulił i powiedział cicho, że może się wypłakać, jeśli tego
potrzebuje. Po prostu stał i kołysał ją w ramionach, kryjąc jej twarz przed
światem, by nikt nie dowiedział się, że jedna z najtwardszych dziewczyn
Zachodniego Portu okazała tak ogromną słabość.
Gdy w końcu
oderwała się od przyjaciela i pociągnęła nosem, spojrzała na ponurego i
zamyślonego czarodzieja.
— Kim był ten
mag? — spytała całkiem poważnie, choć głos jeszcze się chwilami załamywał.
— Nie wiem, ale
biegle władał Sztuką. Prawdopodobnie to on przewodził atakowi na Zachodni Port.
— Tarmas złapał za swój kostur – długi, drewniany kij z głową węża na końcu. —
Musimy biec do gospodarstwa Starlingów, zanim inni portowcy podzielą los mojej
uczennicy.
— Gdzie jest to
gospodarstwo? — Clarith westchnęła, jednocześnie zdając sobie sprawę, że tak
naprawdę nigdy nie była w domu Bevila, choć przyjaźnili się od dziecka.
Amie mieszkała
u Tarmasa, więc tam przyjaciele zaglądali niezwykle często, choć sam czarodziej
wyganiał ich wtedy i groził wyjątkowo paskudnymi zaklęciami, które z pewnością
nigdy nie istniały. Ale dom wojownika stanowił dla niej ogromną tajemnicę,
której nigdy nawet nie próbowała odkryć.
— To już niedaleko.
Pośpieszmy się. Tarmas będzie potrzebował naszej pomocy — odpowiedział Bevil,
klepiąc dziewczynę po męsku w ramię.
— Idźmy więc —
zarządziła dziarsko Clarith, choć w duchu czuła się okropnie, zostawiając ciało
przyjaciółki na środku polany, gdzie była wystawiona na grabieże wrogów.
Co innego
jednak mogli w tej sytuacji począć? Musieli najpierw obronić wioskę, dopiero
później przyjdzie czas na grzebanie oraz opłakiwanie zmarłych.
— Gdybym tylko
miał więcej czasu na zebranie sprzętu z domu… — Tarmas pokręcił głową i
postąpił kilka kroków, by po chwili odwrócić się do Clarith. — Jeśli tam
dotrzecie, znajdziecie kilka przydatnych magicznych i alchemicznych
przedmiotów. Teraz idźcie!
Oboje patrzyli
w ślad za Tarmasem, trawiąc jego ostatnie słowa. Choć nie mogli uwierzyć, że
czarodziej pozwolił im buszować po jego domu, to taka perspektywa nie napawała
ich ogromną radością, która z pewnością by się pojawiła w innych, mniej
tragicznych okolicznościach.
Clarith
podeszła raz jeszcze do ciała Amie i pogłaskała dziewczynę po policzku.
Pomszczę cię, obiecała w myślach, a
potem podniosła się i ruszyła przed siebie, zaciskając usta w wąską linię.
Bevil trzymał się z tyłu, by nie ujrzeć najbardziej przerażającej rzeczy, jaką
ktoś mógł zobaczyć.
Biało-błękitnych
oczu Clarith Flomein, czarnoksiężnika z Zachodniego Portu.
____________________ ~*~ ____________________
Trochę późno publikuję, ale jak mnie złapała wena na pisanie Wojny, tak wolałam nie zapeszać i sobie nie przerywać. A że niedawno wróciłam ze spaceru z psem, to efekty publikacji są dopiero teraz.
Ostatnio cienko u mnie z pisaniem, dlatego cholernie się cieszę, że przełamałam dzisiaj lody. To dobry znak, bo jak już raz się przełamię, to potem idę za ciosem. Choć to nieprawda, że ni nie pisałam przez tyle czasu, bo równolegle do tych dwóch powieści zabrałam się z powrotem za pisanie shotów. Na szczęście tym razem gratka dla fanów fantasy, science-fiction, anime... W te klimaty teraz uderzam! Więc i na trzecim blogu będzie co przeczytać.
Zaczęłam ferie, ale muszę wpierw zrobić prezentację maturalną, więc raczej ciężko będzie z nadrabianiem jakichkolwiek blogów, ale będę się starać. W końcu jakoś trzeba sobie zapełnić wolny czas :)
Komentujcie, ludziska, coś mało Was tutaj!
Ha ja też zaczynam ferie. Rozdział jak zawsze świetny. Czekam na kolejne.
OdpowiedzUsuńSzczerze powiedziawszy to wolałabym nie mieć tych ferii tylko dalej chodzić do szkoły... I szybciej ją skończyć.
UsuńTylko że wiesz.... ty jesteś w klasie maturalnej (tak sądze) a ja za kilka miesięcy kończę gimnazjum. U mnie ferie to przejście do raju :)
UsuńIle ja bym dała, żeby wrócić do czasów gimnazjum! To była taka sielanka, taką zajebistą, cudowną oraz niezapomnianą klasę miałam! A teraz mam multum rzeczy na głowie, o nie dość, że matura, to jeszcze egzamin zawodowy z hodowli koni, przyjęcia na studia... Nie takie hop siup...
UsuńAle przynajmniej w ferie popracuję z końmi sportowymi, zawsze jakieś pocieszenie.
Ja zawsze chciałam umieć jeździć na koniu. Uwielbiam konie od dzieciństwa. Ty to masz fajnie. Widziałam twoje zdjęcia na photoblogu. Są Mega !!!
UsuńJazda konna nie jest prosta, ale to nie znaczy, że nie jest dla wszystkich ;) Można zacząć w każdym wieku, to świetna odskocznia od problemów :) Konie uczą też ogromnej cierpliwości :)
UsuńA dziękuję, to miłe :) Staram się jak mogę! ^^
No, ja tu znowu zostawić spam-komcia, dzień dobry.
OdpowiedzUsuńTak sobie myślę, te gry chyba zawsze tak robią. Albo bardzo często. Sielanka, sielanka, jebudup, rzeźnie, mordy i tak dalej. DAO też tak zrobiło, że tak powiem, a już na pewno w początku szlachcica. Oni grają na najniższych uczuciach, to niesprawiedliwe!
Ojejku, dzisiaj nie jestem w formie, tak w ogóle. Trzeba było nie robić mini domówki w stajni ;_; Ale to dobrze, że zaczęłaś znowu energiczniej pisać - i ja próbuję, nawet skończyłam ten cholerny rozdział Legendy, teraz się biorę za przeklęte Granice xD Jednocześnie znowu miałam okres, kiedy mój mózg domagał się nowych projektów - nie polecam, generalnie. Coś strasznego.
Mam nadzieję, że się porządnie skupisz i skończysz Wojnę, tak swoją drogą. Zauważyłam, że jak już się jedną historię skończy, to potem głupio tak innych nie kończyć, zatem masz szansę xD
Taaak, zauważyłam,. że to taki schemat w grach komputerowych: najpierw sielanka, żeby gracz zapoznał się z interfejsem i całym silnikiem gry, a potem wrzucamy go w sieczkę, mordobicie i mnóstwo trupków :P Ale my to mimo wszystko lubimy :P
UsuńAch, ja jestem niedysponowana, coś się nie wysypiam i zaczynam przymiarki do prezentacji maturalnej... Jak ją zrobię to przygotuj się, że mi ją sprawdzisz i opieprzysz, gdy coś będzie nie tak xD Bo muszę ją skończyć do końca ferii, inaczej polonistka mnie udupi ;c
Tak, potrzebowałam chyba tej myśli, że mam więcej wolnego i proszę - nagle mnie olśniło i zaczęłam pisać. Porobiłam zdjęcia, mam co wrzucać na fejsa, to i mogę spokojnie zająć się pisaniem :)
Skąd ja to znam - ciągle po główce chodzą mi nowe projekty, ale spisuję je na kartkę i odkładam na później - zajmę się nimi, jak skończę pierwszy tom Wojny, inaczej nie da rady :P
Skończyłam już kilka powieści, więc myślę, że Wojna końca także się doczeka :) Zwłaszcza mając tyle osóbek gotowych do zbicia mnie, gdy pomyślę inaczej ;P To mnie napędza, bym dotrwała do końca i kiedyś spróbowała też to wydać :)
Boziu, ale ja spóźnialska jestem :c
OdpowiedzUsuńObiecuję, że zostawię spamkomcie, ale oprócz nich też taki solidny z opinią ^^ Tylko nie wiem kiedy, bo aktualnie para mi leci z uszu jak w kreskówkach, a odległość mojego smarknięcia można mierzyć w metrach (bleh, wiem).
Ważne, że późno, a nie wcale :P
UsuńOch, wracaj do zdrowia, kochana! <3