czwartek, 6 marca 2014

1.4 Obrona wioski


C
larith starała się oczyścić umysł ze zbędnych myśli. Jednak obraz umierającej, upadającej na ziemię przyjaciółki wracał do niej za każdym razem, kiedy już odzyskiwała nadzieję, że pozbyła się tego wspomnienia. Zaciskała zęby, gdy wyobraźnia odtwarzała w głowie chwilę śmierci – gasnący blask w oczach czarodziejki, krzyk zamierający na ustach…
Miała ochotę wrzeszczeć z bezsilności.
Poczuła szturchnięcie w ramię, co sprowadziło ją z powrotem na ziemię. Spojrzała na przyjaciela, a gdy ten wskazał na coś ręką, podążyła wzrokiem w tamtym kierunku. Przełknęła ślinę i odetchnęła głębiej – kolejne zwłoki, kolejne starcie z okrucieństwem tego świata.
Podeszli bliżej i przyklęknęli przy zabitym. Leżał na brzuchu w plamie własnej krwi oraz piwa rozlanego ze zbitego kufla. Tuż obok ktoś rozrzucił szczątki świni – albo ktoś lubił znęcać się nad zwierzętami, albo w prosiaka uderzyło wyjątkowo paskudne zaklęcie, rozrywając ciało od środka.
Gdy przekręciła zabitego, wciągnęła głośniej powietrze i odwróciła wzrok, szybko się prostując. Lewy Jones miał zmasakrowaną twarz i wyprute trzewia, które podczas agonii próbował wcisnąć z powrotem do brzucha.
Clarith nie lubiła tego wieśniaka, ale nikt nie zasłużył na tak okrutną śmierć, nawet on.
Bevil pociągnął dziewczynę, byle dalej od zatrważającego widoku, w głąb drzew skrywających zagrodę, w której jeszcze rano wesoło chrumkały małe prosiaki.
— Chyba coś usłyszałem — powiedział cicho, tłumacząc tym samym dziwne zachowanie i ponaglanie przyjaciółki, by szła szybciej.
Bevil miał rację – między drzewami ujrzeli rannego wieśniaka, a kiedy zmniejszyli dystans, Clarith w mig rozpoznała, kto to był.
— No proszę! Przecież to mój drogi przyjaciel, Wyl Mossfeld. — Nie potrafiła powstrzymać jadu w głosie, choć widziała, że chłopak został ciężko ranny, zupełnie jak jego brat.
Wyl siedział pod drzewem i stękał z bólu, ale jak ujrzał nadchodzącą dwójkę, spiął się i próbował odczołgać od przybyszów. Odetchnął z ledwo skrywaną ulgą, choć złośliwy głos dziewczyny nie poprawił mu humoru.
— Mogę jeszcze przeżyć… — przyznał cicho, a Clarith uniosła brew z powątpiewaniem — … ale mam mgłę przed oczami… i nie mogę wstać. Rozmawialiście z Wardem? On…
— Tak, i byłam w stanie go uleczyć – wrócił do walki. — Flomein ze zdziwieniem odkryła, że rozmawianie z tym człowiekiem przychodziło jej z ogromnym trudem. Pomimo ran i upływu krwi nadal w jej głowie kołatała się myśl, że Wyl zasłużył na to wszystko.
— Ja… ja dziękuję ci, Clarith… Jestem twoim dłużnikiem. — Dziewczyna zamrugała, będąc pewną, że się przesłyszała, jednak te słowa naprawdę wyszły z ust umierającego Wyla. — Ward potrafi być denerwujący, ale nie chce nikomu zrobić krzywdy.
Clarith westchnęła i podeszła bliżej, wyciągając z sakwy mech od brata Merringa. Wyl spojrzał na nią nieufnie, lecz nie miał już sił, by uciekać lub się opierać. Nie odezwał się słowem, gdy jego niedoszła przeciwniczka przyciskała roślinę do rany; dotąd palący ból gdzieś zniknął, a na jego miejsce wkroczyło przyjemne odrętwienie, które dodało mu sił oraz odwagi.
— Dziękuję ci, Clarith… — wyszeptał. W przypływie wdzięczności nachylił się i musnął wargami blady policzek Flomein.
Dziewczyna podniosła zaskoczona głowę i spłonęła rumieńcem, co szybko zamaskowała mocniejszym dociśnięciem mchu do rany.
Chłopak powoli wstał i rozprostował się, obserwując z niepokojem brzuch, skąd sączyła się do tej pory krew.
— Wiem, że pewnie mnie nie lubisz, ale… i tak dziękuję.
Wyl spojrzał na dwójkę przyjaciół po raz ostatni i pobiegł w kierunku centrum wioski, jakby nigdy nie został ranny, a cała rozmowa nie miała miejsca.
Clarith patrzyła w ślad za odbiegającym Mossfeldem i zastanawiała się, po co chłopak ją pocałował. Na ogół mężczyźni starali się jej unikać przez wzgląd na nietypowy wygląd, jednak tutaj, w Zachodnim Porcie, jak zdążyła zauważyć, każdy lubił zaskakiwać w najmniej odpowiednim momencie.
— Zakochana para, Clarith i… — Rozbawiony Bevil dostał cios w brzuch od rozwścieczonej dziewczyny, która nawet nie chciała słyszeć dalszej części piosenki.
To nie był odpowiedni czas na wygłupy.
— Zamknij się i szukaj ocalałych — warknęła i przebiegła na drugą stronę głównej ścieżki przecinającej wioskę.
Clarith starała się nie patrzeć w stronę polanki, gdzie rozegrała się walka pomiędzy Tarmasem a wrogim magiem. Ciało Amie nadal tam leżało; patrzenie na nie dłużej, niż było to konieczne źle wpływało na morale.
Jednego z ocalałych milicjantów znaleźli niedaleko studni. Stał przy trupach krasnoludów i szukał przy ich ciałach skarbów, jednak przekleństwa wydobywające się z jego ust utwierdziły przyjaciół w przekonaniu, że wysiłki spełzały na niczym. Wrogowie nie posiadali niczego wartościowego.
Słysząc kroki, poderwał się i złapał pewniej miecz, który ściskał w ręku, rozglądając się za nadbiegającym wrogiem. Jednak gdy ujrzał Clarith w towarzystwie Bevila, wypuścił głośno powietrze i lekko rozluźnił ramiona.
— Udało wam się znaleźć Georga, prawda? — spytał z nadzieją, jakby do tej pory siedział odcięty od reszty wioski i nie wiedział, co się w niej działo.
Choć to mogło być możliwe – wrogowie zalali domostwa z każdej strony i silne oddziały zostały rozbite na mniejsze.
— Tak, jest na polu pszenicy, czeka na ocalałych, by stanąć do walki z nadchodzącym wrogiem — odpowiedziała, doszukując się obrażeń na ciele wieśniaka, jednak nic nie znalazła.
Najwidoczniej ten milicjant miał więcej szczęścia niż jego koledzy po fachu i trafił na słabszą grupę krasnoludów.
— Dobrze, więc spotkam się tam z wami. — Porzucił plądrowanie ciał zabitych i szybko odbiegł na pole pszenicy, najwidoczniej rad z tego, że zaraz spotka się z kolegami i nie będzie musiał dłużej siedzieć w upadającej wiosce sam.
Bevil szturchnął Clarith w ramię – już miała warknąć, by przestał ją ciągle szturchać, gdy zdała sobie sprawę, że stali obok domu Tarmasa. Zamknęła usta, zapominając o słownej reprymendzie, i ruszyła powoli do chaty, rozglądając się dookoła. Okolica jednak wydawała się opustoszała.
Pchnęła drzwi i przekroczyła próg, ze zdziwieniem zauważając zapalone świece niemal w każdym kącie. Najwidoczniej Tarmas usłyszał krzyki bitewne i wybiegł z domu, nie oglądając się na bałagan.
Clarith weszła głębiej i zamknęła za sobą wejście, rozglądając się z podziwem. Jej chata zawsze była skromna, ale została wyposażona w wiele cennych rzeczy należących do starożytnej rasy elfów. Tutaj natomiast zewsząd otaczały ją wysokie aż po sufit regały wypełnione książkami. Wszystkie okna zawsze pozostawały zasłonięte, a w środku unosił się ciężki zapach ziół.
Ruszyła dalej, mijając wielki stół zawalony pergaminami i fiolkami z dziwną zawartością, a także mniejszy, służący za biurko, na którym Tarmas zwykł pisać notatki na temat działań wielu zaklęć i mikstur.
W rogu ogromnego pomieszczenia stał niewielki kufer. Clarith podeszła do niego i niemal natychmiast odskoczyła przerażona, gdy o bariery jej Entropicznej Ochrony uderzyło silne wyładowanie elektryczne – fortel zastawiony na wroga.
— Każe nam przychodzić do domu i szukać cennych, przydatnych rzeczy, ale nie informuje o pułapkach?! Z tym czarodziejem od zawsze coś było nie tak! — Bevil wyglądał na przestraszonego, choć jego przyjaciółce nic się nie stało.
Musiała jednak się zgodzić – powinien chociaż wspomnieć o podstępach, przecież wiedział doskonale, że nie posiadali żadnych umiejętności, które pomogłyby im je rozbroić.
Clarith przyklękła i dotknęła niepewnie palcami wieka, ale nic już się nie wydarzyło. Najwyraźniej Tarmas użył tylko jednego zaklęcia, które, według niego, mogło wystarczyć. Bała się iść dalej, skoro już tutaj znajdowała tak nieprzyjemne niespodzianki.
W kufrze znalazła jedynie starą książkę i zwój. Tytuł tomu został zatytułowany Majstersztyki z Evermeet, natomiast pergamin nosił na sobie zaklęcie Identyfikacji. Postanowiła zachować oba znaleziska, wierząc, że jeszcze kiedyś jej się przydadzą.
Podniosła się i odwróciła, a potem zamrugała zaskoczona, wpatrując się w duże, małżeńskie łoże. Spojrzała porozumiewawczo na Bevila – ten poruszył zabawnie brwiami i nachylił się w jej stronę.
— Może miał kogoś, o kim nie wiemy? — spytał konspiracyjnym szeptem. Clarith odepchnęła go od siebie, kręcąc pobłażliwie głową.
— A może po prostu lubi komfort — odparowała i ruszyła śmiało przez pomieszczenie, by zatrzymać się przed niewielką szafką i nachylić się w jej stronę, aby otworzyć drzwiczki i zajrzeć do środka.
Błyszczące ostrze przemknęło tuż przed jej twarzą, a ona odskoczyła przerażona, lądując na podłodze. Obserwowała, jak kosmyk grzywki zlatuje niespiesznie na ziemię, odcięty przez śmiercionośną stal. Obejrzała się za siebie i zamrugała, widząc sztylet wbity głęboko w ścianę. Bevil stał tuż obok niej z wyciągniętym mieczem – najwyraźniej wykazał się większą przytomnością i zareagował na czas, inaczej dziewczyna już leżałaby martwa na czerwonym dywanie w domu przyjaciela Tarmasa.
— Refleks. — Bevil podał jej dłoń i pomógł wstać, a ona otrzepała spodnie z kurzu i spojrzała na niego krytycznie.
— Jak już wiesz, walczę na dystans — mruknęła i odgarnęła przykrótki kosmyk, tak brutalnie potraktowany przez ostrze Tarmasa — nie przyzwyczaiłam się do noży świstających tuż przed moją twarzą.
Bevil wzruszył jedynie ramionami i poczekał, aż dziewczyna otworzy szafkę i zajrzy do środka. Tak jak w przypadku poprzedniej pułapki, tak i ta nie posiadała już żadnych kolejnych zaklęć.
— Mandolina… — zauważyła ze zdziwieniem dziewczyna, wyciągając przedmiot na zewnątrz. Rzuciła instrument na podłogę i zaczęła grzebać dalej. — Kolejny zwój… i pieniądze!
Clarith wyciągnęła mieszek pełen sztuk złota i potrząsnęła nim, upajając się przyjemnym dźwiękiem brzęczących oszczędności czarodzieja.
— A zaklęcie to Ogień Alchemiczny — dopowiedział Bevil, odczytując pieczęć na pergaminie.
— Stary czarodziej mimo wszystko skrywa tu ciekawe rzeczy — przyznała i wstała, nie kwapiąc się zamykaniem szafki. — Chodźmy stąd, trzeba odnaleźć resztę oddziału i dołączyć do Georga.
Wyszli na zewnątrz i odetchnęli powiewem chłodnego powietrza, choć w następnej chwili znów oddychali ciężkim smrodem palących się chat. Do ich uszu natychmiast dobiegły krzyki walczących, czyjeś wołanie o pomoc i wrzaski agonii. A więc kolejny oddział wroga zaatakował wioskę.
Bevil wyjrzał za róg domu i syknął na Clarith. Jednak gdy ona postąpiła krok do przodu, dostrzegła kogoś opartego o sąsiednią chatę. Zawahała się, ale tylko na ułamek sekundy. Później zyskała pewność, co musieli zrobić.
— Biegnij pomóc Milicji, ja widzę rannego — oznajmiła poważnie, kładąc dłoń na barku Bevila, by zaraz go puścić i ruszyć w kierunku potrzebującego.
— Clarith! — zawołał i pobiegł za przyjaciółką, złapał ją za ramię i siłą odwrócił w swoją stronę. — Nie powinniśmy się rozdzielać, nie podczas bitwy!
— Bevil, dasz sobie radę, jak tylko skończę z tamtym nieszczęśnikiem, przyjdę was wspomóc — zapewniła i delikatnie odtrąciła dłoń przyjaciela. — Nic mi nie będzie. Tobie też nie, jesteś wspaniałym wojownikiem. Idź już, nie ma czasu do stracenia!
Chłopak patrzył przez moment w twarz Clarith, a potem złapał pewniej miecz i pobiegł z okrzykiem bojowym na ustach, wpadając między oddział wrogów niczym rozszalały berserker.  
Clarith biegła w kierunku powoli osuwającego się po ścianie wieśniaka, rozmyślając o walczącym przyjacielu. Szybko jednak wyzbyła się wątpliwości zalewających umysł – Bevil nie bez powodu trenował od najmłodszych lat pod okiem Georga. Z nich wszystkich to ten chłopak miał największe szanse na przeżycie.
Gdy złapała za rękę niemal nieprzytomnego mężczyznę, w mig rozpoznała go po szerokiej łysinie i ściągniętych w grymasie ustach. Wieśniak, czując czyjąś rękę na ramieniu, uchylił powieki i ledwo rozpoznał dziewczynę.
Pitney Lannon, poczciwy człowiek.
— Proszę… Clarith… pomóż mi. Jestem ranny w brzuch… wszędzie krew.
Dziewczyna przeklinała w myślach krasnoludy oraz ich niski wzrost – przez to niemal każdy wieśniak w wiosce był ranny w brzuch, bo te karły nie sięgały wyżej.
— Próbowałem… próbowałem ich wszystkich pokonać… — Nie mógł mówić, spomiędzy ust wydostała się posoka i spływała po brodzie, znacząc krwawy ślad na bladej skórze. — Było ich zbyt wielu.
— Cii, nic nie mów — poprosiła i wyciągnęła z sakwy jeden z ostatnich kawałków mchu, po czym przycisnęła go do rany, błagając w myślach, by podziałało nawet na tak rozległe rany, jakie posiadał Pitney.
Gdy dostrzegła, że kolory powracają na twarz Lannona, a ona sam zaczyna lepiej kontaktować i otwierać szerzej oczy ze zdziwienia, odetchnęła z ulgą. Może nawet zacznie wierzyć w bogów po tej bitwie?
O ile przeżyją do świtu, bo ta masakra zdawała się nie mieć końca.
— Nie masz obowiązku mi pomagać — zauważył cicho Pitney i odepchnął się od ściany chaty, by powoli wstać i sprawdzić działanie mchu. — Dziękuję, Clarith.
Poklepała go po plecach i odprowadziła wzrokiem. Mężczyzna lekko utykał na jedną nogę, ale widać było, że jeszcze powalczy w służbie Zachodniego Portu.
Teraz musiała wspomóc Bevila i innych milicjantów walczących przy rzece.
Przeskoczyła niski płotek okalający jeden z domów, gdy usłyszała nawoływanie. Kiedy odwróciła głowę, dostrzegła machającego w jej stronę Webba Mossfelda – trzeciego z braci. Najwyraźniej miał kłopoty, bo chwilę potem sczepił się z szarym krasnoludem, zaprzestając okrzyków pomocy.
Dziewczyna podbiegła kawałek i skumulowała energię w dłoni, która szybko przemieniła się w żółto-zielone płomienie. Ogień pomknął z zastraszającą szybkością w kierunku wroga i spalił go, nie raniąc przy tym zaskoczonego Webba. Zerknął tylko na sczerniałe zwłoki i podbiegł do dziewczyny, dysząc ciężko. Nie wyglądał na rannego, jedynie zmęczonego.
— Georg jest na polu pszenicy, zbiera wszystkich do obrony wioski — oznajmiła i dodała po chwili: — Twoi bracia już tam są.
— To dobrze, spotkajmy się tam. — Uśmiechnął się do niej, klepnął mocno w ramię i odbiegł, a dziewczyna miała ochotę posłać za nim jeden z płomieni.
Czy dzisiejszej nocy każdy mężczyzna postawił sobie za punkt honoru klepanie jej po plecach?!
Spojrzała w kierunku polanki, gdzie walczył Bevil. Wrogowie zostali już pokonani, a jeden z milicjantów wymijał zwłoki kolcoskórego, kopiąc truchło z wściekłością. Przyjaciel dołączył do niej i uśmiechnął triumfująco, opierając się mieczem o twardy grunt. Ostrze powoli zaczęło zapadać się w ziemi, więc chłopak szybko tego zaniechał.
— A nie mówiłam, że sobie poradzisz? — Clarith uśmiechnęła się i kiwnęła na niego głową. — Chodźmy, Georg już na nas czeka.
Biegli przez wioskę, mijając ciała zabitych, trupy zwierząt i płonące chaty. Prowadziła ich główna ścieżka oraz głośne krzyki dyskutujących ocalałych, którzy nie potrafili zrozumieć, co właściwie się stało.
Clarith wyminęła braci Mossfeldów i skierowała się do czekającego na wzniesieniu Georga. Wojownik, widząc nadbiegającą Flomein, skinął nieznacznie głową.
— Dobra robota — pochwalił ją — teraz mamy szansę.
Georg zwrócił się w kierunku czekających na rozkazy ludzi. Rozmowy ucichły, każdy czekał na sygnał.
— Przygotujcie broń i chodźcie! — zawołał i podniósł wyżej miecz. Jego liczył nie więcej niż dwadzieścia osób. — Najwyższy czas, żebyśmy stawili im opór!
Odpowiedział mu chóralny krzyk zgody, do którego dołączył się ochoczo Bevil. Clarith nie porwała ta wyjątkowo skromna mowa, jednak w tamtym momencie nikt nie potrzebował wielu słów, by skoczyć w ogień za Georgiem – walczyli o Zachodni Port, nic więcej się nie liczyło.
Ruszyli na wzgórze, gdzie znajdowała się granica wioski. Szli w równej linii, trzymając broń tuż przed sobą. Clarith i Tarmas trzymali się z tyłu, formując zaklęcia w dłoniach, by w każdej chwili rzucić je we wroga.
Gdy Georg dał znak, by się zatrzymali, z wysokich traw wyłonił się oddział szarych krasnoludów. Mieli przewagę liczebną, w dodatku towarzyszyło im kilku kolcoskórych, a te ohydne stworzenia były o stokroć gorsze od karłów.
Już po nas, pomyślała z przerażeniem Clarith, jednak wystarczyło rzucić okiem na zdeterminowaną twarz Tarmasa, zaciętą minę Bevila czy wsłuchać się w bojowy okrzyk Georga, by na powrót odzyskać nadzieję.
Nawet jeśli zginą, umrą z poczuciem, że walczyli o coś, co kochali najbardziej.
Clarith szybko straciła rachubę, ile razy rzucała zaklęcia na krasnoludy, nie chciała nawet liczyć, jak wielu zabiła, a ilu raniła, by rzucić na pożarcie milicjantom. Tarmas wspierał ją z całych sił, rzucając często dziwne, nieznane jej zaklęcia, a czasem takie, które kojarzyła z ćwiczeń Amie, które lubiła oglądać.
Wiedziała jednak, że jej limit w końcu nadejdzie. Nie w magii, bo posiadała jej w sobie niewyczerpane zasoby, ale w ciele. Najzwyczajniej była zmęczona. Musiała ciągle utrzymywać koncentrację na rzucaniu zaklęć, a także na tym, by nie zostać zaatakowaną przez wroga. To wyczerpywało ponad wszystko.
— Nadciąga kolejna fala – przygotować się do bitwy! — Okrzyk Georga był niczym strzał z bicza.
Clarith podniosła głowę, ścierając dłonią pot z czoła akurat w momencie, gdy na horyzoncie pojawiła się nowa horda szarych krasnoludów, którym towarzyszył wysoki skrzek kilku kolcoskórych.
Zmusiła ciało do ruchu i już po chwili znów rzucała zaklęcia w kierunku kolcoskórego, który obrał ją sobie za cel. Niestety, zanim zdołała go zabić, ten rzucił sztyletem i drasnął ją, przebijając dotąd niezwyciężoną Entropiczną Ochronę.
Clarith syknęła i dotknęła ramienia, przecierając rękawicą krew. Czuła, że jeśli nie uda się jej odpocząć w najbliższym czasie, zginie. Nie miała już siły, by biegać, a co dopiero skupiać się na rzucaniu zaklęć. Jej czary traciły moc, były coraz słabsze; coraz częściej nic jej nie wychodziło, bo nie potrafiła wystarczająco mocno skoncentrować się na zadaniu.
Gdy ujrzała ostatniego szarego krasnoluda padającego na ziemię, odetchnęła z ulgą, jednak jej radość nie trwała długo.
— Kolejni! Przegrupować się! — Georg machnął ręką, wskazując na grupę szarych krasnoludów biegnących w kierunku domostw.
Clarith wciągnęła powietrze i odrzuciła do tyłu grzywkę, która przykleiła jej się do czoła.
Bevil stanął tuż obok niej, nieznacznie utykając – miał kilka ran, ale jego chroniła mocna kolczuga. Pot lał się z niego strumieniami; wojownik lekko się chwiał na boki, ale wyglądał na zdeterminowanego, by dalej walczyć, choć ataki zdawały się nie mieć końca.
— Na krew Cyrica! Wdzierają się do Starlingów! — Clarith uniosła głowę na wzmiankę o nazwisku przyjaciela. — Jeśli nie powstrzymamy kolejnej fali, mogą opanować całą wioskę.
— Chodźmy! — krzyknął Bevil i pociągnął ją w kierunku domu, w którym mieszkał od dziecka. — Jeśli się pośpieszymy, zatrzymamy ich, nim odnajdą dzieci!
Clarith patrzyła na twarz przyjaciela z nadzieją, a potem spojrzała na Georga. Wybór był prosty – gdyby go zostawiła, musiałby stawić wrogom czoła w pojedynkę, Georg natomiast miał pod sobą jeszcze sporo ludzi, którzy z pewnością dadzą radę odeprzeć drugą falę ataków.
A jeśli szybko się uporają z tamtymi szarymi krasnoludami, zdążą wspomóc milicjantów.
— Chodźmy — zarządziła dziarsko, choć czuła, jak palą ją wszystkie mięśnie — Georg i pozostali zatrzymają następną falę.
— Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć. — Dziewczyna wymusiła uśmiech, widząc wdzięczność wypisaną na twarzy przyjaciela. — Mam nadzieję, że mój brat i siostra są dość mądrzy, żeby się ukryć.
Zostawili Georga wraz z Milicją na wzgórzu, a sami wpadli do domu Starlingów, gotując się do walki już od progu. Nie zastali jednakże ani jednego szarego krasnoluda w długim korytarzu, jednak kiedy tylko zagłębili się mieszkanie, odnaleźli Rettę w towarzystwie wilków.
U stóp zwierząt leżały zabite dwa karły, a bestie krążyły wokół kobiety, czekając na kolejnych wrogów. Gdy zauważyły Bevila oraz Clarith, zamerdały ogonami niczym psy i ruszyły w ich stronę, żeby się przywitać.
Dziewczyna do dzisiaj nie mogła uwierzyć, jakim sposobem Retta udomowiła trzy wielkie basiory i przekonała je do chronienia rodziny Starlingów.
— Bevil… Clarith, dzięki bogom, że tu jesteście. — Chłopak schował miecz do pochwy i objął matkę ramionami, próbując uspokoić.
Kobieta była roztrzęsiona.
— Matko, co się stało? Gdzie te krasnoludy, które tu weszły? — spytał cicho Bevil, głaszcząc niespiesznie Rettę po ramieniu.
— Gdy usłyszałam walkę, ukryłam dzieci i wyszłam zobaczyć, co się stało, aż tu nagle te… stworzenia wdarły się do domu.
— Gdzie są teraz? — spytała Clarith, podchodząc bliżej kobiety.
— Wilki zapędziły ich do salonu i nadal są tam uwięzieni. Ale dzieci… — Retta pokręciła głową i ukryła twarz w dłoniach, walcząc ze szlochem. — Kazałam dzieciom zamknąć się w domu… ale teraz siedzą tam te stwory, są między nami a nimi. Na szczęście te bestie zbudziły również wilki… które rozszarpały gardła dwóm z nich, zanim reszta zdołała zabarykadować się w salonie. Ze środka nic nie słychać… jest ich tam cała grupa… proszę, zróbcie coś!
Bevil oraz Clarith spojrzeli po sobie, po czym odsunęli się od łkającej cicho kobiety, by po cichu się naradzić. Musieli działać szybko, jeśli nie chcieli, by horda zaatakowała bezbronne dzieci.
— Te drzwi nie mają zamka, Clarith – i wygląda na to, że wilki bardzo chcą nam pomóc rozprawić się z naszymi gośćmi. Jeśli otworzymy wejście, bestie rozerwą ich na strzępy.
Clarith spojrzała na czarnego basiora drapiącego pazurami w drewno, za którymi chowały się krasnoludy. Po chwili poczuła, jak o jej rękę ociera się srebrno-szare zwierzę, największe z całej trójki. Uśmiechnęła się i poklepała go po łbie.
— Odrobina towarzystwa nigdy nie zaszkodzi — oznajmiła i złapała mocniej buławę, a potem sprowadziła nieco płomieni na rękę, by móc w każdej chwili rzucić zaklęcie na wroga.
— Nasher, Muttonchop, Locke… chodźcie z nami, chłopaki, szykuje nam się polowanie.
Clarith czuła, że będzie to niezwykle proste zadanie, mając za sojuszników tak wspaniałe stworzenia.
Bevil kopniakiem wyważył drzwi i wpadł do pomieszczenia z okrzykiem na ustach, a tuż za nim pobiegły wilki, szczerząc kły i warcząc, by po chwili skoczyć w wir walki. Clarith była tam praktycznie zbędna – rzuciła tylko jeden czar, gdy Nasher – największy basior w stadzie – został otoczony przez trzy krasnoludy.
Patrząc na zwłoki i wilki stojące ponad nimi, zapragnęła nagle posiadać własnego Chowańca. Chciałaby posiadać takiego zwierzęcego przyjaciela, który wspierałby ją, broniłby ją lub po prostu był. Starlingowie mieli szczęście mogąc chwalić się trzema potężnymi bestiami.
Clarith przeszła przez wielki pokój i otworzyła drzwi, zaglądając do środka. Troje dzieci siedziało skulonych przy przeciwległej ścianie, a gdy ujrzały jej wetkniętą w szparze głowę, zerwały się z miejsca i złapały za klamkę, otwierając wejście na oścież. Bevil jednak nie zezwolił im stamtąd tak łatwo wyjść.
— Hurra, Clarith! Słyszeliśmy, jak krzyczeli, błagając o litość! Dużo tam krwi? Możemy zobaczyć? — Dziecko próbowało przecisnąć się między ich nogami, ale dziewczyna nie pozwoliła mu na opuszczenie pomieszczenia.
Jednak nie powstrzymała się od rozbawienia, gdy oznajmiała im:
— O tak. Wilki pewnie już żrą ich zwłoki.
— Hurra! Wilki będą miały zapas kości na całe miesiące! — Radość tego dziecka z tak błahej rzeczy do reszty już rozbawiła dziewczynę, ale też w gruncie rzeczy nieco zaniepokoiła. Powinny się wystrzegać takich spraw, nie lgnąć do nich.
— To nie jest zabawa, bądźcie cicho! — zganił ich Bevil, usadzając małego chłopca w miejscu.
Chłopak spojrzał na wojownika z pobłażaniem. Clarith omal nie parsknęła śmiechem, widząc tak zuchwałą minę u młodego dziecka.
— Oj, zamknij się, Bevil, mogliśmy zachrypnąć od wrzasków, czekając, aż ty się pojawisz, tępy ośle.
Clarith zwinęła się w pół ze śmiechu. Bevil zmroził ją wzrokiem, a potem to samo uczynił z chłopcem.
— Wy niewdzięczne bacho…
— Możemy zawsze powiedzieć, że dopadli je duergarowie — zauważyła Clarith, gdy uspokoiła kolejny napad śmiechu i postanowiła wspomóc najlepszego przyjaciela.
Nie sądziła, że w tak tragicznych okolicznościach, gdy widziała śmierć przyjaciółki oraz wielu bliskich jej osób, kiedykolwiek się uśmiechnie.
Dziecko, słysząc to, wyraźnie zbladło.
— Co? Nie! Mamo!
Gdy chłopczyk jął krzyczeć w niebogłosy, Bevil doskoczył do niego i zatkał mu usta dłonią, a potem znów zabił Clarith wzrokiem. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Bądźcie cicho! Koniec psot, Clarith tylko żartuje, uspokójcie się wszyscy.
Flomein nigdy nie sądziła, że ujrzy Bevila Starlinga uspokajającego towarzystwo, skoro to zawsze towarzystwo musiało uspokajać jego. Najwyraźniej chłopak przejął się całym napadem i chyba nie było mu do śmiechu.
Co nie znaczyło, że nie mogła mu podokuczać.
— Nie, wcale nie żartowałam — oznajmiła spokojnie i wbiła niemal białe oczy w twarz chłopaka.
Dziecko niemal rozpłakało się na jej oczach ze strachu.
— Przepraszamy! Zostaniemy tutaj i będziemy cicho – obiecujemy!
Gdy tylko Bevil zamknął za sobą drzwi i poklepał warujące wilki po łbach, podszedł do dziewczyny i uderzył ją w ramię. Nie musiał nic mówić – to była reprymenda za wygłupy. Clarith jedynie wyszczerzyła zęby w uśmiechu i podążyła za przyjacielem do korytarza, gdzie wcześniej rozmawiali z Rettą.
Kobieta nadal tam stała, ściskając mocno w ręku chustkę, którą co pewien czas wycierała oczy. Na ich widok znów się rozpłakała, ale z ulgi.
— Dzięki bogom, że dotarliście na czas! — Doskoczyła do syna i mocno go uściskała ku ogólnej konsternacji Bevila, jednak chłopak szybko się zreflektował i przytulił matkę.
Po chwili puścił ją i ucałował w policzek, obiecując, że wróci niedługo do domu cały i zdrowy.
Tej nocy była to jedna z najgorszych obietnic, jaką ktokolwiek mógł komukolwiek dać.
Dwoje przyjaciół wyszło na zewnątrz i niemal natychmiast zostało wciągniętych w wir walki. Bevil szybko wbiegł w pierwszą linię, Clarith została z tyłu i ich osłaniała, obserwując pole walki i wspierając każdego, kto był okupowany przez zbyt dużą liczbę przeciwników.
Gdy Clarith zgładziła ostatniego kolcoskórego, a na polanie zapadł spokój, Georg westchnął głośno i niemal puścił miecz na ziemię. Wszyscy byli już zmęczeni, ich szeregi znacząco się przerzedziły i jedynie kilku ostało się przy życiu.
Tak wielu dzisiaj zginęło…
— Dzięki bogom, że to już koniec. Nie utrzymalibyśmy się dłużej…
Georg nawet nie zdążył dokończyć zdania. Na ich oczach zza wzgórza wysypał się kolejny oddział szarych krasnoludów, którym przewodziło kilka kolcoskróych z łukami w dłoniach.
Teraz na pewno umrzemy, uświadomiła sobie Clarith, opuszczając ręce wzdłuż ramion. Nikt tego nie przeżyje, wszyscy zginą. Żaden z milicjantów nie miał już sił, by unieść miecz i ponownie skrzyżować ostrza z wrogiem. Nawet Tarmas wyglądał na wykończonego.
Nagle jeden z kolcoskórych upadł, nim zdołał wypuścić strzałę. Wszyscy zamarli, nawet szare krasnoludy, patrząc na pobratymca ze zdziwieniem. Gdy zginął kolejny wróg, każdy zaczął się rozglądać za łucznikiem.
Kolcoskórzy padali jeden za drugim, przeszyci kilkoma strzałami naraz, aż w końcu Tarmasowi udało się dojrzeć tego, kto ewidentnie uratował im życie.
— Daeghun! — wykrzyknęła uradowana Clarith, a dziwny uścisk w żołądku, który odczuwała do tej pory, nagle gdzieś zniknął.
Elf opuścił nieznacznie łuk i kiwnął na swoich towarzyszy, którzy rozproszyli się i ustawili na pozycjach, by z bezpiecznej odległości móc eliminować przeciwników.
— Wiele przelano dziś naszej krwi — oznajmił Daeghun i uniósł łuk z Lasu Zmierzchu, a potem uśmiechnął się paskudnie — odpłaćmy wrogowi z nawiązką.
Jego krótka przemowa obudziła w ludziach ostatnie pokłady energii i wszyscy skoczyli do walki, w krótkim czasie pokonując hordę szarych krasnoludów i ostatnich kolcoskórych. Clarith osobiście spaliła na węgiel ostatniego duergara i opuściła ręce, walcząc o oddech.
Nigdy jeszcze się tak nie sforsowała, jak dzisiaj.
Daeghun podszedł do dziewczyny i poklepał ją po ramieniu – nie było w tym geście ani trochę czułości.
— To już ostatni z nich – przynajmniej na razie. Zbierz rannych i umierających. — Elf wyprostował się i rozejrzał po polance, szukając wśród trupów przeciwnika ciał wieśniaków z Zachodniego Portu. — Zobaczmy, ilu uda nam się wyrwać ze szponów śmierci.
Jako pierwszy ruszył na poszukiwania Tarmas – wyglądał na najmniej zmęczonego i Clarith podejrzewała, że gdyby zaatakowała kolejna fala, czarodziej dałby radę ich pokonać. Ona jednak nie czuła w sobie już siły. Rozproszyła czar Entropicznej Ochrony i rzuciła buławę gdzieś na ziemię, nie przejmując się teraz ozdobną bronią. Musiała poszukać rannych.
Gdy pewien czas później przyniosła do wielkiej stodoły na skraju wioski ciało dziecka, wszyscy już tam stali, zebrani w ciasnym kręgu i się naradzali. Dostrzegła w budynku brata Merringa starającego się uleczyć rannych, a na zewnątrz, przy wejściu, milicjanci układali stos ciał.
Wśród nich była Amie.
Clarith z ciężko bijącym sercem ułożyła małego chłopca obok przyjaciółki i odsunęła się, nie mogąc patrzeć w puste oczy zmarłych. Dołączyła do Bevila oraz Georga, ciesząc się w duchu, że mogli choć przez chwilę odpocząć i złapać oddech przed możliwym następnym atakiem.
— Dzięki bogom, że udało nam się ich zatrzymać w gospodarstwie. Ilu straciliśmy? — spytał głośno Georg, patrząc na jedną z wieśniaczek, która liczyła zmarłych i zapisywała na pergaminie imiona zmarłych.
— Iana, Verę, Piersona… — wyliczała, ale nikt nie chciał słuchać całej listy.
— Co to właściwie były za stwory? — Georg rozejrzał się po twarzach zebranych, by odszukać w ich minach odpowiedzi na to pytanie. — Nigdy nie widziałem niczego podobnego.
Zareagował nowy, znajomy i bardzo zmęczony głos, zanim Clarith zdążyła się odezwać. Pamiętała z nauk o Faerunie, że tych potworów nie można było zaliczyć do szczególnie miłych. Nie sądziła jednak, że będzie musiała kiedyś stanąć z nimi do walki.
Gdy wszyscy odwrócili się w stronę stodoły, wychynął stamtąd brat Merring, przecierając czoło z potu.
— Nazywa się ich kolcoskórymi. Ich gatunek rzadko widuje się w tej krainie – mieszkają gdzieś poza nią. — Duchowny stanął przy Georgu i podrapał po brodzie, po czym przejechał dłonią po włosach, by odrzucić do tyłu krótsze kosmyki wpadające ciągle do oczu.
— Zatem co, na Dziewięć Piekieł, robią tutaj? — drążył dalej milicjant, oczekując jak najwięcej szczegółów.
— Lathander nie ujawnia mi wszystkich tajemnic — odparł za to brat — musimy polegać na naszej sile.
Georg warknął coś nieprzyjemnego pod nosem i potarł palcami nasadę nosa, starając się zebrać myśli. Srebrne lwy na napierśniku mężczyzny lśniły w świetle pochodni i zdawać by się mogło, że poruszają paszczami w rytm ruchu płomieni.
— Jeden z krasnoludów wspomniał, że czegoś szukali… — zaczął powoli Georg i znów rozejrzał się po twarzach zebranych. — Czy ktoś wie czego?
Clarith zmarszczyła czoło. Raczej nie miała dzisiejszej nocy czasu, by pytać duergarów, po co, na Dziewięć Piekieł, przybyły do Zachodniego Portu i urządziły tę masakrę. Obrała sobie dewizę: zabij, a dopiero potem ewentualnie pytaj.
Inaczej ona zostałaby zabita, a dopiero potem spytana, czy ma to, czego szukają.
Czyjeś nawoływanie wyrwało ją z zamyślenia. Odwróciła się i ujrzała elfa wpatrującego się w nią z wyczekiwaniem kilkanaście metrów dalej od grupki zebranej przez Georga. Dziewczyna poklepała przyjacielsko Bevila po ramieniu i ruszyła przez polankę do Daeghuna, który już szukał na jej ciele ran i zadrapań.
Gdy nic nie znalazł, rozluźnił się.
— Widzę, że nic ci nie jest — oznajmił, ale nie przytulił córki, co ona przyjęłaby z ogromną wdzięcznością. — Wielu nie miało tyle szczęścia – dla niektórych to była ostatnia noc.
Clarith od razu stanęła przed oczami scena śmierci Amie – to, jak upadała bez życia na ziemię, jak Tarmas się wściekł i odrywał ją od zwłok, potrząsając za ramiona i przywracając do brutalnej rzeczywistości.
Najwyraźniej to i wiele innych uczuć odbiło się na twarzy dziewczyny, bo surowe spojrzenie elfa złagodniało.
— Wiem, że zginęła twoja przyjaciółka… To tragedia. Słyszałem, że była obiecującą młodą czarodziejką.
Clarith ze zdziwieniem odkryła, że zaczęła płakać.
— Ten cały atak był katastrofą — oznajmiła łamiącym się głosem i odwróciła głowę, by ukradkiem zetrzeć z policzków mokre ślady.
— Tak — przyznał łagodnie Daeghun — a rozpamiętywanie straty niczemu nie służy. Nadal jest dużo do zrobienia. — Nagle jego twarz nabrała ostrzejszych rysów, głos stał się chłodny i szorstki. — Nie mam czasu na rozmowy – jest wielu rannych. Masz zadanie do wykonania. I to dziś w nocy.
Clarith mogła się tego spodziewać. Jej przybrany ojciec nigdy nie okazywał miłości rodzicielskiej, a przejawy łagodności stały się rzadkością. Zawsze rozmawiał z nią oschłym tonem; nigdy też jej nie przytulił czy nie powiedział, że ją kocha. Nie narzekała na to – dzięki temu wyrosła na samodzielną, twardą dziewczynę.
Nie znaczyło to, że nie posiadała uczuć i nie raniło jej takie zachowanie.
— Ci… kolcoskórzy przybyli tu, żeby coś odnaleźć, a ja obawiam się, że wiem co — powiedział cicho Daeghun.
Taka nowina z ust elfa na powrót ściągnęła dziewczynę na ziemię i kazała jej się skupić. Nie był to odpowiedni czas i miejsce, by rozpamiętywać sztywne więzy rodzinne.
— Czego szukały? — Głos znów powrócił do normalności, pobrzmiewał w nim stalowy ton, a po łzach nie pozostał już żaden ślad. Musiała być twarda, skończyły się czasy beztroskiego dzieciństwa i zabaw.
— Istnieje pewien przedmiot… — zaczął wyjaśniać Daeghun powoli — srebrny okruch. Dawno temu ukryłem go w starych kamieniach poza miastem. Obawiam się, że to właśnie on mógł przyciągnąć tutaj te stworzenia.
— Dlaczego uważasz, że chodzi im o okruch? — Clarith zignorowała lekkie ukłucie w serce, gdy zorientowała się, że Daeghun miał przed nią tajemnice.
Wiele tajemnic. I w tym samym momencie, gdy patrzyła na jego twarz, zdała sobie sprawę, że tak naprawdę nie znała tego człowieka.
Był dla niej obcy.
— Przemyśl to. Ich gatunek nie napada wioski takiej jak Zachodni Port dla kilku monet. Musieli mieć jakiś powód.
Dziewczyna czuła się skołowana. Najpierw atak na wioskę, potem śmierć Amie, kolejne ataki i jeszcze więcej śmierci, a teraz to – stary elf postanawia w końcu zaufać córce i wyjawić jej tajemnice, które do tej pory przed wszystkimi ukrywał.
W Clarith zebrała się gorycz.
— Od jak dawna masz ten okruch? — spytała, siląc się na obojętny ton.
— Tak było od śmierci twojej matki. To były trudne czasy dla wioski… — Clarith zamarła, a jej oczy rozszerzyły się.
Jej… matka? Co ona miała z tym wszystkim wspólnego? Co jeszcze ten elf przed nią ukrywał?!
— Po twoim powrocie porozmawiamy jeszcze o okruchu. Póki co najważniejsza sprawa to jego odzyskanie.
Ale dziewczyna nie zamierzała tak łatwo odpuścić i zignorować poprzednią wypowiedź Daeghuna.
— Czy okruch ma jakiś związek z moją matką? — Postąpiła kilka kroków w stronę ojczyma i pokręciła głową, czując, że łzy znów wracają. — Nigdy o niej nie mówisz…
— Nie ma teraz na to czasu — warknął nieprzyjemnie. — Twoja matka nie żyje – pozwól jej duchowi spoczywać w spokoju.
Clarith poczuła się tak, jakby dostała od Daeghuna w twarz. Ostre, surowe słowa padające z jego ust były niczym zimny kubeł wylany na głowę.
Dopadły ją wątpliwości, czy on kiedykolwiek ją pokochał – Clarith Flomein, czarnoksiężnika z Zachodniego Portu.
— Dlaczego ukryłeś okruch w ruinach? — Dziewczyna nie sądziła, że uda jej się cokolwiek powiedzieć po tym, co usłyszała. Przełknęła jednak wielką gulę w gardle i postanowiła wyciągnąć od Daeghuna jak najwięcej informacji.
— Miałem swoje powody, które nie mają tu nic do rzeczy. To nie jest przedmiot, który można po prostu pozostawić na ziemi.
Clarith dała za wygraną. Wiedziała już, że nic z niego nie wyciągnie. Ten elf był chodzącą zagadką, choć zdziwiła się, że dopiero teraz dostrzegła, z jak skrytą istotą mieszkała przez te wszystkie lata.
— Dobrze, powiedz, co mam zrobić — westchnęła zrezygnowana.
— Ruiny są starsze i sięgają głębiej, niż myślisz. W najdalszej komnacie poszukaj skrzyni – w niej znajdziesz okruch.
Świetnie, pomyślała Clarith z ponurym rozbawieniem, muszę przedzierać się przez bagna, uważać na hordy duergarów i kolcoskórych, a potem szukać w starych ruinach przeklętego przedmiotu, przez który najpewniej zginęło wiele niewinnych osób.
Flomein spojrzała na elfa, ale on wyglądał, jakby jeszcze nie skończył, choć sam nie zamierzał zacząć tematu.
Dziewczyna zupełnie przestała go rozumieć.
— Coś jeszcze? — spytała oschle, splatając ręce na piersi.
Ten gest wyrwał Daeghuna z zamyślenia.
— Pozostaje tylko jedna sprawa — oznajmił — potrzebujesz kogoś do pomocy.
Zanim Clarith zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, elf zawołał Bevila. Chłopak powiedział coś do Georga i podbiegł do nich, patrząc z lekkim zdezorientowaniem to na ponurą przyjaciółkę, to na zamyślonego elfa.
— Chcę, żebyś towarzyszył mojej córce do ruin. To ważna misja. — Clarith wywróciła oczami i przestąpiła z nogi na nogę.
Misja czy nie, Bevil poszedłby z nią tak czy inaczej.
— Ale Georg mówi, że ruiny zostały opanowane przez plemiona jaszczurców… — zaprotestował słabo, zerkając na Clarith, jakby szukał u niej wsparcia.
Ona jednak przeklęła w myślach, dodając do wcześniej wymienionej listy przedzieranie się także przez plemiona wyrośniętych jaszczurek.
Wzrostu człowieka, z mieczami w rękach i wielkimi paszczami zdolnymi przepołowić jej ciało.
Tak, to rzeczywiście niezwykle ważna misja. Samobójcza.
— I właśnie dlatego musisz iść — odparł Daeghun do Bevila, jakby nie widział konsternacji odbijającej się na twarzy córki. — Co dwie głowy, to nie jedna.
Przyjaciele spojrzeli po sobie, ale nic na to nie odpowiedzieli. Oboje czuli, że żarty się skończyły wraz z nadejściem tej nocy, a każdy następny ich ruch może przeważyć losy wielu istnień.
— Nie można ani chwili dłużej udawać, że nie słyszymy jęków rannych. — Daeghun postąpił krok w kierunku córki i złapał ją za rękę, po czym potrząsnął dłonią i zadarł głowę, by móc spojrzeć w oczy Clarith. — Znajdź okruch. Znajdź i przynieś tutaj.
Puścił ją, a potem poprawił łuk na plecach i odszedł w kierunku stodoły, gdzie brat Merring wydawał rozkazy tym, którzy jeszcze trzymali się na nogach i nie potrzebowali natychmiastowej pomocy.
Clarith i Bevil przez chwilę patrzyli na zamieszanie powstałe zarówno przed wejściem do budynku, jak i przy ciałach zabitych, po czym odwrócili się plecami do tego przykrego widoku.
— Bez obrazy, ale przez twojego ojca jeżą mi się włosy na karku. — Bevil aż zadrżał, jakby chciał w ten sposób rozładować napięcie, jednak widząc sceptyczną, smutną minę przyjaciółki, szybko zrezygnował z prób rozśmieszenia jej.
Westchnął ciężko i podrapał się po głowie.
— Jeśli zamierzamy to zrobić, powinniśmy się pośpieszyć. To chyba pilna sprawa. — Clarith pokiwała głową, niezdolna do odpowiedzi, i podeszła do płotu, gdzie leżał porzucony drewniany kostur.
Złapała go pewnie w obie dłonie i zamachnęła się na próbę. Nie zamierzała szukać teraz buławy, która leżała pewnie niedaleko ciał zabitych głęboko w trawie, dlatego wolała zadowolić się na razie tą bronią.
Złapała mocniej oręż i podeszła do przyjaciela, a potem samym tylko spojrzeniem dała mu znak, że była gotowa.
— Ta ścieżka, która prowadzi wzdłuż rzeki, najszybciej zaprowadzi nas do bagna — oznajmił Bevil i poprawił kolczugę. Zapadła między nimi cisza, żadne z nich nie chciało postąpić pierwszego kroku naprzód, który z pewnością wiele zmieni w ich życiu.
Ale przecież ten krok zrobili, w środku nocy, gdy Bevil wpadł do jej pokoju i niemal siłą ściągnął z łóżka.
Już wtedy rozpoczął się ich nowy rozdział w życiu, zostali wciągnięci w wir wydarzeń, których do końca nie rozumieli, ale akceptowali.
Teraz tylko musieli pogodzić się z tym, co nieuniknione i zrobić swoje.
W końcu, gdy chwila przeciągnęła się niemal w nieskończoność, Clarith ruszyła w kierunku rzeki.
Do ruin, gdzie czekało ich nieznane.



~*~

W tym miesiącu wyjątkowo jeden rozdział. Zaczyna mi się najbardziej intensywny okres - ten przed zakończeniem roku, jak i nauki w szkole. Muszę wyciągać oceny, powoli przygotowywać się do matury (kochajmy matematysię...), poszukać pracy na wakacje, by móc za co opłacić studia... Nie powiem - nie chce mi się uczyć, jak i chodzić do tej szkoły, ale zostało mi już bardzo mało... Jednak wiem, że to będzie najgorszy okres w moim życiu... A potem błogosławiony spokój... I tylko pozdawać matury...
Nawet nie wiecie, jak nie mogę się doczekać, aż będę mieć w łapach wyniki. Wtedy będę naprawdę spokojna i moim jedynym zmartwieniem stanie się praca przez wakacje i studia od września (o ile się dostanę tam, gdzie chcę iść, choć podobno dostać się tam jest niezwykle łatwo). 
Pożyjemy, zobaczymy!
Na koniec reklama: zapraszam na Wojnę Smoków i na Izzy prawi. Liczę na Was! :)

2 komentarze:

  1. Dobra, dalej nie mam żadnego pomysłu na komcia. Zatem, tak na początek: PIERWSZA!

    A teraz wrażenia z betowania. Pamiętam, że w tym rozdziale nadal miałam poczucie ciężkości w narracji, którego zaczyna brakować w tych późniejszych częściach. Tak jak już wspominałam, potrzebujesz kontrolowania tego, ile przemycasz z gry, a ile piszesz na własną rękę, by to u...prozaić? No, whatevahr.

    Tarcza słońca ma zawarty topos oddziaływania religijnego <- cytat na bieżąco z zajęć, powiedz mi, jak ja mam przy tym komciać merytorycznie? xD

    Tak podsumowując, w tych początkowych częściach zwłaszcza czuć dziwną ciężkość w twojej narracji, której brakuje w Wojnie. Nie wiem, z czego to wynika. Jak zniknie, dam ci znać xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hah, moja prędkość odpowiadania na komentarze powala :P
      Myślę, że chodzi o to, że Wojnę piszę płynnie, czerpiąc obrazy z głowy, wszystko pisząc sama. Tutaj pracuję na screenach z gry, na tym, co zdążyłam przejść, toteż z pewnością ta mechaniczność czy ciężkość, jak zwał, tak zwał, będzie występować. Jednak mam nadzieję, że z czasem zniknie :)

      Usuń

Nomida zaczarowane-szablony