C
|
larith starała się oczyścić umysł
ze zbędnych myśli. Jednak obraz umierającej, upadającej na ziemię przyjaciółki
wracał do niej za każdym razem, kiedy już odzyskiwała nadzieję, że pozbyła się
tego wspomnienia. Zaciskała zęby, gdy wyobraźnia odtwarzała w głowie chwilę
śmierci – gasnący blask w oczach czarodziejki, krzyk zamierający na ustach…
Miała ochotę
wrzeszczeć z bezsilności.
Poczuła
szturchnięcie w ramię, co sprowadziło ją z powrotem na ziemię. Spojrzała na
przyjaciela, a gdy ten wskazał na coś ręką, podążyła wzrokiem w tamtym
kierunku. Przełknęła ślinę i odetchnęła głębiej – kolejne zwłoki, kolejne
starcie z okrucieństwem tego świata.
Podeszli bliżej
i przyklęknęli przy zabitym. Leżał na brzuchu w plamie własnej krwi oraz piwa
rozlanego ze zbitego kufla. Tuż obok ktoś rozrzucił szczątki świni – albo ktoś
lubił znęcać się nad zwierzętami, albo w prosiaka uderzyło wyjątkowo paskudne
zaklęcie, rozrywając ciało od środka.
Gdy przekręciła
zabitego, wciągnęła głośniej powietrze i odwróciła wzrok, szybko się prostując.
Lewy Jones miał zmasakrowaną twarz i wyprute trzewia, które podczas agonii
próbował wcisnąć z powrotem do brzucha.
Clarith nie
lubiła tego wieśniaka, ale nikt nie zasłużył na tak okrutną śmierć, nawet on.
Bevil pociągnął
dziewczynę, byle dalej od zatrważającego widoku, w głąb drzew skrywających
zagrodę, w której jeszcze rano wesoło chrumkały małe prosiaki.
— Chyba coś usłyszałem
— powiedział cicho, tłumacząc tym samym dziwne zachowanie i ponaglanie
przyjaciółki, by szła szybciej.
Bevil miał rację
– między drzewami ujrzeli rannego wieśniaka, a kiedy zmniejszyli dystans,
Clarith w mig rozpoznała, kto to był.
— No proszę!
Przecież to mój drogi przyjaciel, Wyl Mossfeld. — Nie potrafiła powstrzymać
jadu w głosie, choć widziała, że chłopak został ciężko ranny, zupełnie jak jego
brat.
Wyl siedział pod
drzewem i stękał z bólu, ale jak ujrzał nadchodzącą dwójkę, spiął się i
próbował odczołgać od przybyszów. Odetchnął z ledwo skrywaną ulgą, choć
złośliwy głos dziewczyny nie poprawił mu humoru.
— Mogę jeszcze
przeżyć… — przyznał cicho, a Clarith uniosła brew z powątpiewaniem — … ale mam
mgłę przed oczami… i nie mogę wstać. Rozmawialiście z Wardem? On…
— Tak, i byłam
w stanie go uleczyć – wrócił do walki. — Flomein ze zdziwieniem odkryła, że
rozmawianie z tym człowiekiem przychodziło jej z ogromnym trudem. Pomimo ran i
upływu krwi nadal w jej głowie kołatała się myśl, że Wyl zasłużył na to
wszystko.
— Ja… ja
dziękuję ci, Clarith… Jestem twoim dłużnikiem. — Dziewczyna zamrugała, będąc
pewną, że się przesłyszała, jednak te słowa naprawdę wyszły z ust umierającego
Wyla. — Ward potrafi być denerwujący, ale nie chce nikomu zrobić krzywdy.
Clarith
westchnęła i podeszła bliżej, wyciągając z sakwy mech od brata Merringa. Wyl
spojrzał na nią nieufnie, lecz nie miał już sił, by uciekać lub się opierać.
Nie odezwał się słowem, gdy jego niedoszła przeciwniczka przyciskała roślinę do
rany; dotąd palący ból gdzieś zniknął, a na jego miejsce wkroczyło przyjemne
odrętwienie, które dodało mu sił oraz odwagi.
— Dziękuję ci, Clarith…
— wyszeptał. W przypływie wdzięczności nachylił się i musnął wargami blady
policzek Flomein.
Dziewczyna
podniosła zaskoczona głowę i spłonęła rumieńcem, co szybko zamaskowała mocniejszym
dociśnięciem mchu do rany.
Chłopak powoli
wstał i rozprostował się, obserwując z niepokojem brzuch, skąd sączyła się do
tej pory krew.
— Wiem, że
pewnie mnie nie lubisz, ale… i tak dziękuję.
Wyl spojrzał na
dwójkę przyjaciół po raz ostatni i pobiegł w kierunku centrum wioski, jakby
nigdy nie został ranny, a cała rozmowa nie miała miejsca.
Clarith
patrzyła w ślad za odbiegającym Mossfeldem i zastanawiała się, po co chłopak ją
pocałował. Na ogół mężczyźni starali się jej unikać przez wzgląd na nietypowy
wygląd, jednak tutaj, w Zachodnim Porcie, jak zdążyła zauważyć, każdy lubił
zaskakiwać w najmniej odpowiednim momencie.
— Zakochana para,
Clarith i… — Rozbawiony Bevil dostał cios w brzuch od rozwścieczonej
dziewczyny, która nawet nie chciała słyszeć dalszej części piosenki.
To nie był
odpowiedni czas na wygłupy.
— Zamknij się i
szukaj ocalałych — warknęła i przebiegła na drugą stronę głównej ścieżki
przecinającej wioskę.
Clarith starała
się nie patrzeć w stronę polanki, gdzie rozegrała się walka pomiędzy Tarmasem a
wrogim magiem. Ciało Amie nadal tam leżało; patrzenie na nie dłużej, niż było
to konieczne źle wpływało na morale.
Jednego z
ocalałych milicjantów znaleźli niedaleko studni. Stał przy trupach krasnoludów
i szukał przy ich ciałach skarbów, jednak przekleństwa wydobywające się z jego
ust utwierdziły przyjaciół w przekonaniu, że wysiłki spełzały na niczym.
Wrogowie nie posiadali niczego wartościowego.
Słysząc kroki,
poderwał się i złapał pewniej miecz, który ściskał w ręku, rozglądając się za
nadbiegającym wrogiem. Jednak gdy ujrzał Clarith w towarzystwie Bevila,
wypuścił głośno powietrze i lekko rozluźnił ramiona.
— Udało wam się
znaleźć Georga, prawda? — spytał z nadzieją, jakby do tej pory siedział odcięty
od reszty wioski i nie wiedział, co się w niej działo.
Choć to mogło
być możliwe – wrogowie zalali domostwa z każdej strony i silne oddziały zostały
rozbite na mniejsze.
— Tak, jest na
polu pszenicy, czeka na ocalałych, by stanąć do walki z nadchodzącym wrogiem —
odpowiedziała, doszukując się obrażeń na ciele wieśniaka, jednak nic nie
znalazła.
Najwidoczniej
ten milicjant miał więcej szczęścia niż jego koledzy po fachu i trafił na
słabszą grupę krasnoludów.
— Dobrze, więc
spotkam się tam z wami. — Porzucił plądrowanie ciał zabitych i szybko odbiegł
na pole pszenicy, najwidoczniej rad z tego, że zaraz spotka się z kolegami i
nie będzie musiał dłużej siedzieć w upadającej wiosce sam.
Bevil szturchnął
Clarith w ramię – już miała warknąć, by przestał ją ciągle szturchać, gdy zdała
sobie sprawę, że stali obok domu Tarmasa. Zamknęła usta, zapominając o słownej
reprymendzie, i ruszyła powoli do chaty, rozglądając się dookoła. Okolica
jednak wydawała się opustoszała.
Pchnęła drzwi i
przekroczyła próg, ze zdziwieniem zauważając zapalone świece niemal w każdym
kącie. Najwidoczniej Tarmas usłyszał krzyki bitewne i wybiegł z domu, nie
oglądając się na bałagan.
Clarith weszła głębiej
i zamknęła za sobą wejście, rozglądając się z podziwem. Jej chata zawsze była
skromna, ale została wyposażona w wiele cennych rzeczy należących do
starożytnej rasy elfów. Tutaj natomiast zewsząd otaczały ją wysokie aż po sufit
regały wypełnione książkami. Wszystkie okna zawsze pozostawały zasłonięte, a w
środku unosił się ciężki zapach ziół.
Ruszyła dalej,
mijając wielki stół zawalony pergaminami i fiolkami z dziwną zawartością, a
także mniejszy, służący za biurko, na którym Tarmas zwykł pisać notatki na
temat działań wielu zaklęć i mikstur.
W rogu
ogromnego pomieszczenia stał niewielki kufer. Clarith podeszła do niego i
niemal natychmiast odskoczyła przerażona, gdy o bariery jej Entropicznej
Ochrony uderzyło silne wyładowanie elektryczne – fortel zastawiony na wroga.
— Każe nam
przychodzić do domu i szukać cennych, przydatnych rzeczy, ale nie informuje o
pułapkach?! Z tym czarodziejem od zawsze coś było nie tak! — Bevil wyglądał na
przestraszonego, choć jego przyjaciółce nic się nie stało.
Musiała jednak
się zgodzić – powinien chociaż wspomnieć o podstępach, przecież wiedział
doskonale, że nie posiadali żadnych umiejętności, które pomogłyby im je
rozbroić.
Clarith
przyklękła i dotknęła niepewnie palcami wieka, ale nic już się nie wydarzyło.
Najwyraźniej Tarmas użył tylko jednego zaklęcia, które, według niego, mogło
wystarczyć. Bała się iść dalej, skoro już tutaj znajdowała tak nieprzyjemne
niespodzianki.
W kufrze
znalazła jedynie starą książkę i zwój. Tytuł tomu został zatytułowany Majstersztyki z Evermeet, natomiast
pergamin nosił na sobie zaklęcie Identyfikacji.
Postanowiła zachować oba znaleziska, wierząc, że jeszcze kiedyś jej się
przydadzą.
Podniosła się i
odwróciła, a potem zamrugała zaskoczona, wpatrując się w duże, małżeńskie łoże.
Spojrzała porozumiewawczo na Bevila – ten poruszył zabawnie brwiami i nachylił
się w jej stronę.
— Może miał
kogoś, o kim nie wiemy? — spytał konspiracyjnym szeptem. Clarith odepchnęła go
od siebie, kręcąc pobłażliwie głową.
— A może po
prostu lubi komfort — odparowała i ruszyła śmiało przez pomieszczenie, by
zatrzymać się przed niewielką szafką i nachylić się w jej stronę, aby otworzyć
drzwiczki i zajrzeć do środka.
Błyszczące
ostrze przemknęło tuż przed jej twarzą, a ona odskoczyła przerażona, lądując na
podłodze. Obserwowała, jak kosmyk grzywki zlatuje niespiesznie na ziemię,
odcięty przez śmiercionośną stal. Obejrzała się za siebie i zamrugała, widząc
sztylet wbity głęboko w ścianę. Bevil stał tuż obok niej z wyciągniętym mieczem
– najwyraźniej wykazał się większą przytomnością i zareagował na czas, inaczej
dziewczyna już leżałaby martwa na czerwonym dywanie w domu przyjaciela Tarmasa.
— Refleks. —
Bevil podał jej dłoń i pomógł wstać, a ona otrzepała spodnie z kurzu i
spojrzała na niego krytycznie.
— Jak już
wiesz, walczę na dystans — mruknęła i odgarnęła przykrótki kosmyk, tak
brutalnie potraktowany przez ostrze Tarmasa — nie przyzwyczaiłam się do noży
świstających tuż przed moją twarzą.
Bevil wzruszył
jedynie ramionami i poczekał, aż dziewczyna otworzy szafkę i zajrzy do środka.
Tak jak w przypadku poprzedniej pułapki, tak i ta nie posiadała już żadnych kolejnych
zaklęć.
— Mandolina… —
zauważyła ze zdziwieniem dziewczyna, wyciągając przedmiot na zewnątrz. Rzuciła
instrument na podłogę i zaczęła grzebać dalej. — Kolejny zwój… i pieniądze!
Clarith
wyciągnęła mieszek pełen sztuk złota i potrząsnęła nim, upajając się przyjemnym
dźwiękiem brzęczących oszczędności czarodzieja.
— A zaklęcie to
Ogień Alchemiczny — dopowiedział Bevil, odczytując pieczęć na pergaminie.
— Stary
czarodziej mimo wszystko skrywa tu ciekawe rzeczy — przyznała i wstała, nie
kwapiąc się zamykaniem szafki. — Chodźmy stąd, trzeba odnaleźć resztę oddziału
i dołączyć do Georga.
Wyszli na
zewnątrz i odetchnęli powiewem chłodnego powietrza, choć w następnej chwili
znów oddychali ciężkim smrodem palących się chat. Do ich uszu natychmiast dobiegły
krzyki walczących, czyjeś wołanie o pomoc i wrzaski agonii. A więc kolejny
oddział wroga zaatakował wioskę.
Bevil wyjrzał
za róg domu i syknął na Clarith. Jednak gdy ona postąpiła krok do przodu,
dostrzegła kogoś opartego o sąsiednią chatę. Zawahała się, ale tylko na ułamek
sekundy. Później zyskała pewność, co musieli zrobić.
— Biegnij pomóc
Milicji, ja widzę rannego — oznajmiła poważnie, kładąc dłoń na barku Bevila, by
zaraz go puścić i ruszyć w kierunku potrzebującego.
— Clarith! —
zawołał i pobiegł za przyjaciółką, złapał ją za ramię i siłą odwrócił w swoją
stronę. — Nie powinniśmy się rozdzielać, nie podczas bitwy!
— Bevil, dasz
sobie radę, jak tylko skończę z tamtym nieszczęśnikiem, przyjdę was wspomóc —
zapewniła i delikatnie odtrąciła dłoń przyjaciela. — Nic mi nie będzie. Tobie
też nie, jesteś wspaniałym wojownikiem. Idź już, nie ma czasu do stracenia!
Chłopak patrzył
przez moment w twarz Clarith, a potem złapał pewniej miecz i pobiegł z
okrzykiem bojowym na ustach, wpadając między oddział wrogów niczym rozszalały berserker.
Clarith biegła
w kierunku powoli osuwającego się po ścianie wieśniaka, rozmyślając o walczącym
przyjacielu. Szybko jednak wyzbyła się wątpliwości zalewających umysł – Bevil
nie bez powodu trenował od najmłodszych lat pod okiem Georga. Z nich wszystkich
to ten chłopak miał największe szanse na przeżycie.
Gdy złapała za
rękę niemal nieprzytomnego mężczyznę, w mig rozpoznała go po szerokiej łysinie
i ściągniętych w grymasie ustach. Wieśniak, czując czyjąś rękę na ramieniu,
uchylił powieki i ledwo rozpoznał dziewczynę.
Pitney Lannon,
poczciwy człowiek.
— Proszę…
Clarith… pomóż mi. Jestem ranny w brzuch… wszędzie krew.
Dziewczyna
przeklinała w myślach krasnoludy oraz ich niski wzrost – przez to niemal każdy
wieśniak w wiosce był ranny w brzuch, bo te karły nie sięgały wyżej.
— Próbowałem…
próbowałem ich wszystkich pokonać… — Nie mógł mówić, spomiędzy ust wydostała
się posoka i spływała po brodzie, znacząc krwawy ślad na bladej skórze. — Było
ich zbyt wielu.
— Cii, nic nie
mów — poprosiła i wyciągnęła z sakwy jeden z ostatnich kawałków mchu, po czym
przycisnęła go do rany, błagając w myślach, by podziałało nawet na tak rozległe
rany, jakie posiadał Pitney.
Gdy dostrzegła,
że kolory powracają na twarz Lannona, a ona sam zaczyna lepiej kontaktować i
otwierać szerzej oczy ze zdziwienia, odetchnęła z ulgą. Może nawet zacznie
wierzyć w bogów po tej bitwie?
O ile przeżyją
do świtu, bo ta masakra zdawała się nie mieć końca.
— Nie masz
obowiązku mi pomagać — zauważył cicho Pitney i odepchnął się od ściany chaty,
by powoli wstać i sprawdzić działanie mchu. — Dziękuję, Clarith.
Poklepała go po
plecach i odprowadziła wzrokiem. Mężczyzna lekko utykał na jedną nogę, ale
widać było, że jeszcze powalczy w służbie Zachodniego Portu.
Teraz musiała
wspomóc Bevila i innych milicjantów walczących przy rzece.
Przeskoczyła
niski płotek okalający jeden z domów, gdy usłyszała nawoływanie. Kiedy
odwróciła głowę, dostrzegła machającego w jej stronę Webba Mossfelda –
trzeciego z braci. Najwyraźniej miał kłopoty, bo chwilę potem sczepił się z
szarym krasnoludem, zaprzestając okrzyków pomocy.
Dziewczyna
podbiegła kawałek i skumulowała energię w dłoni, która szybko przemieniła się w
żółto-zielone płomienie. Ogień pomknął z zastraszającą szybkością w kierunku
wroga i spalił go, nie raniąc przy tym zaskoczonego Webba. Zerknął tylko na
sczerniałe zwłoki i podbiegł do dziewczyny, dysząc ciężko. Nie wyglądał na
rannego, jedynie zmęczonego.
— Georg jest na
polu pszenicy, zbiera wszystkich do obrony wioski — oznajmiła i dodała po
chwili: — Twoi bracia już tam są.
— To dobrze,
spotkajmy się tam. — Uśmiechnął się do niej, klepnął mocno w ramię i odbiegł, a
dziewczyna miała ochotę posłać za nim jeden z płomieni.
Czy dzisiejszej
nocy każdy mężczyzna postawił sobie za punkt honoru klepanie jej po plecach?!
Spojrzała w
kierunku polanki, gdzie walczył Bevil. Wrogowie zostali już pokonani, a jeden z
milicjantów wymijał zwłoki kolcoskórego, kopiąc truchło z wściekłością.
Przyjaciel dołączył do niej i uśmiechnął triumfująco, opierając się mieczem o
twardy grunt. Ostrze powoli zaczęło zapadać się w ziemi, więc chłopak szybko
tego zaniechał.
— A nie
mówiłam, że sobie poradzisz? — Clarith uśmiechnęła się i kiwnęła na niego
głową. — Chodźmy, Georg już na nas czeka.
Biegli przez
wioskę, mijając ciała zabitych, trupy zwierząt i płonące chaty. Prowadziła ich
główna ścieżka oraz głośne krzyki dyskutujących ocalałych, którzy nie potrafili
zrozumieć, co właściwie się stało.
Clarith
wyminęła braci Mossfeldów i skierowała się do czekającego na wzniesieniu
Georga. Wojownik, widząc nadbiegającą Flomein, skinął nieznacznie głową.
— Dobra robota
— pochwalił ją — teraz mamy szansę.
Georg zwrócił
się w kierunku czekających na rozkazy ludzi. Rozmowy ucichły, każdy czekał na
sygnał.
— Przygotujcie broń
i chodźcie! — zawołał i podniósł wyżej miecz. Jego liczył nie więcej niż
dwadzieścia osób. — Najwyższy czas, żebyśmy stawili im opór!
Odpowiedział mu
chóralny krzyk zgody, do którego dołączył się ochoczo Bevil. Clarith nie
porwała ta wyjątkowo skromna mowa, jednak w tamtym momencie nikt nie
potrzebował wielu słów, by skoczyć w ogień za Georgiem – walczyli o Zachodni
Port, nic więcej się nie liczyło.
Ruszyli na
wzgórze, gdzie znajdowała się granica wioski. Szli w równej linii, trzymając
broń tuż przed sobą. Clarith i Tarmas trzymali się z tyłu, formując zaklęcia w
dłoniach, by w każdej chwili rzucić je we wroga.
Gdy Georg dał
znak, by się zatrzymali, z wysokich traw wyłonił się oddział szarych
krasnoludów. Mieli przewagę liczebną, w dodatku towarzyszyło im kilku
kolcoskórych, a te ohydne stworzenia były o stokroć gorsze od karłów.
Już po nas,
pomyślała z przerażeniem Clarith, jednak wystarczyło rzucić okiem na
zdeterminowaną twarz Tarmasa, zaciętą minę Bevila czy wsłuchać się w bojowy
okrzyk Georga, by na powrót odzyskać nadzieję.
Nawet jeśli
zginą, umrą z poczuciem, że walczyli o coś, co kochali najbardziej.
Clarith szybko
straciła rachubę, ile razy rzucała zaklęcia na krasnoludy, nie chciała nawet
liczyć, jak wielu zabiła, a ilu raniła, by rzucić na pożarcie milicjantom.
Tarmas wspierał ją z całych sił, rzucając często dziwne, nieznane jej zaklęcia,
a czasem takie, które kojarzyła z ćwiczeń Amie, które lubiła oglądać.
Wiedziała jednak,
że jej limit w końcu nadejdzie. Nie w magii, bo posiadała jej w sobie
niewyczerpane zasoby, ale w ciele. Najzwyczajniej była zmęczona. Musiała ciągle
utrzymywać koncentrację na rzucaniu zaklęć, a także na tym, by nie zostać
zaatakowaną przez wroga. To wyczerpywało ponad wszystko.
— Nadciąga
kolejna fala – przygotować się do bitwy! — Okrzyk Georga był niczym strzał z
bicza.
Clarith
podniosła głowę, ścierając dłonią pot z czoła akurat w momencie, gdy na
horyzoncie pojawiła się nowa horda szarych krasnoludów, którym towarzyszył
wysoki skrzek kilku kolcoskórych.
Zmusiła ciało
do ruchu i już po chwili znów rzucała zaklęcia w kierunku kolcoskórego, który
obrał ją sobie za cel. Niestety, zanim zdołała go zabić, ten rzucił sztyletem i
drasnął ją, przebijając dotąd niezwyciężoną Entropiczną Ochronę.
Clarith syknęła
i dotknęła ramienia, przecierając rękawicą krew. Czuła, że jeśli nie uda się
jej odpocząć w najbliższym czasie, zginie. Nie miała już siły, by biegać, a co
dopiero skupiać się na rzucaniu zaklęć. Jej czary traciły moc, były coraz
słabsze; coraz częściej nic jej nie wychodziło, bo nie potrafiła wystarczająco
mocno skoncentrować się na zadaniu.
Gdy ujrzała
ostatniego szarego krasnoluda padającego na ziemię, odetchnęła z ulgą, jednak
jej radość nie trwała długo.
— Kolejni!
Przegrupować się! — Georg machnął ręką, wskazując na grupę szarych krasnoludów
biegnących w kierunku domostw.
Clarith
wciągnęła powietrze i odrzuciła do tyłu grzywkę, która przykleiła jej się do
czoła.
Bevil stanął
tuż obok niej, nieznacznie utykając – miał kilka ran, ale jego chroniła mocna
kolczuga. Pot lał się z niego strumieniami; wojownik lekko się chwiał na boki,
ale wyglądał na zdeterminowanego, by dalej walczyć, choć ataki zdawały się nie
mieć końca.
— Na krew
Cyrica! Wdzierają się do Starlingów! — Clarith uniosła głowę na wzmiankę o
nazwisku przyjaciela. — Jeśli nie powstrzymamy kolejnej fali, mogą opanować
całą wioskę.
— Chodźmy! —
krzyknął Bevil i pociągnął ją w kierunku domu, w którym mieszkał od dziecka. —
Jeśli się pośpieszymy, zatrzymamy ich, nim odnajdą dzieci!
Clarith
patrzyła na twarz przyjaciela z nadzieją, a potem spojrzała na Georga. Wybór
był prosty – gdyby go zostawiła, musiałby stawić wrogom czoła w pojedynkę,
Georg natomiast miał pod sobą jeszcze sporo ludzi, którzy z pewnością dadzą
radę odeprzeć drugą falę ataków.
A jeśli szybko
się uporają z tamtymi szarymi krasnoludami, zdążą wspomóc milicjantów.
— Chodźmy —
zarządziła dziarsko, choć czuła, jak palą ją wszystkie mięśnie — Georg i
pozostali zatrzymają następną falę.
— Wiedziałem,
że mogę na ciebie liczyć. — Dziewczyna wymusiła uśmiech, widząc wdzięczność
wypisaną na twarzy przyjaciela. — Mam nadzieję, że mój brat i siostra są dość
mądrzy, żeby się ukryć.
Zostawili
Georga wraz z Milicją na wzgórzu, a sami wpadli do domu Starlingów, gotując się
do walki już od progu. Nie zastali jednakże ani jednego szarego krasnoluda w
długim korytarzu, jednak kiedy tylko zagłębili się mieszkanie, odnaleźli Rettę
w towarzystwie wilków.
U stóp zwierząt
leżały zabite dwa karły, a bestie krążyły wokół kobiety, czekając na kolejnych
wrogów. Gdy zauważyły Bevila oraz Clarith, zamerdały ogonami niczym psy i
ruszyły w ich stronę, żeby się przywitać.
Dziewczyna do
dzisiaj nie mogła uwierzyć, jakim sposobem Retta udomowiła trzy wielkie basiory
i przekonała je do chronienia rodziny Starlingów.
— Bevil…
Clarith, dzięki bogom, że tu jesteście. — Chłopak schował miecz do pochwy i
objął matkę ramionami, próbując uspokoić.
Kobieta była
roztrzęsiona.
— Matko, co się
stało? Gdzie te krasnoludy, które tu weszły? — spytał cicho Bevil, głaszcząc
niespiesznie Rettę po ramieniu.
— Gdy
usłyszałam walkę, ukryłam dzieci i wyszłam zobaczyć, co się stało, aż tu nagle
te… stworzenia wdarły się do domu.
— Gdzie są
teraz? — spytała Clarith, podchodząc bliżej kobiety.
— Wilki
zapędziły ich do salonu i nadal są tam uwięzieni. Ale dzieci… — Retta pokręciła
głową i ukryła twarz w dłoniach, walcząc ze szlochem. — Kazałam dzieciom
zamknąć się w domu… ale teraz siedzą tam te stwory, są między nami a nimi. Na
szczęście te bestie zbudziły również wilki… które rozszarpały gardła dwóm z
nich, zanim reszta zdołała zabarykadować się w salonie. Ze środka nic nie
słychać… jest ich tam cała grupa… proszę, zróbcie coś!
Bevil oraz
Clarith spojrzeli po sobie, po czym odsunęli się od łkającej cicho kobiety, by
po cichu się naradzić. Musieli działać szybko, jeśli nie chcieli, by horda
zaatakowała bezbronne dzieci.
— Te drzwi nie
mają zamka, Clarith – i wygląda na to, że wilki bardzo chcą nam pomóc rozprawić
się z naszymi gośćmi. Jeśli otworzymy
wejście, bestie rozerwą ich na strzępy.
Clarith
spojrzała na czarnego basiora drapiącego pazurami w drewno, za którymi chowały
się krasnoludy. Po chwili poczuła, jak o jej rękę ociera się srebrno-szare
zwierzę, największe z całej trójki. Uśmiechnęła się i poklepała go po łbie.
— Odrobina
towarzystwa nigdy nie zaszkodzi — oznajmiła i złapała mocniej buławę, a potem
sprowadziła nieco płomieni na rękę, by móc w każdej chwili rzucić zaklęcie na
wroga.
— Nasher,
Muttonchop, Locke… chodźcie z nami, chłopaki, szykuje nam się polowanie.
Clarith czuła,
że będzie to niezwykle proste zadanie, mając za sojuszników tak wspaniałe
stworzenia.
Bevil
kopniakiem wyważył drzwi i wpadł do pomieszczenia z okrzykiem na ustach, a tuż
za nim pobiegły wilki, szczerząc kły i warcząc, by po chwili skoczyć w wir
walki. Clarith była tam praktycznie zbędna – rzuciła tylko jeden czar, gdy Nasher
– największy basior w stadzie – został otoczony przez trzy krasnoludy.
Patrząc na
zwłoki i wilki stojące ponad nimi, zapragnęła nagle posiadać własnego Chowańca.
Chciałaby posiadać takiego zwierzęcego przyjaciela, który wspierałby ją,
broniłby ją lub po prostu był. Starlingowie mieli szczęście mogąc chwalić się
trzema potężnymi bestiami.
Clarith
przeszła przez wielki pokój i otworzyła drzwi, zaglądając do środka. Troje
dzieci siedziało skulonych przy przeciwległej ścianie, a gdy ujrzały jej wetkniętą
w szparze głowę, zerwały się z miejsca i złapały za klamkę, otwierając wejście
na oścież. Bevil jednak nie zezwolił im stamtąd tak łatwo wyjść.
— Hurra,
Clarith! Słyszeliśmy, jak krzyczeli, błagając o litość! Dużo tam krwi? Możemy
zobaczyć? — Dziecko próbowało przecisnąć się między ich nogami, ale dziewczyna
nie pozwoliła mu na opuszczenie pomieszczenia.
Jednak nie
powstrzymała się od rozbawienia, gdy oznajmiała im:
— O tak. Wilki
pewnie już żrą ich zwłoki.
— Hurra! Wilki
będą miały zapas kości na całe miesiące! — Radość tego dziecka z tak błahej
rzeczy do reszty już rozbawiła dziewczynę, ale też w gruncie rzeczy nieco
zaniepokoiła. Powinny się wystrzegać takich spraw, nie lgnąć do nich.
— To nie jest
zabawa, bądźcie cicho! — zganił ich Bevil, usadzając małego chłopca w miejscu.
Chłopak
spojrzał na wojownika z pobłażaniem. Clarith omal nie parsknęła śmiechem,
widząc tak zuchwałą minę u młodego dziecka.
— Oj, zamknij
się, Bevil, mogliśmy zachrypnąć od wrzasków, czekając, aż ty się pojawisz, tępy ośle.
Clarith zwinęła
się w pół ze śmiechu. Bevil zmroził ją wzrokiem, a potem to samo uczynił z
chłopcem.
— Wy
niewdzięczne bacho…
— Możemy zawsze
powiedzieć, że dopadli je duergarowie — zauważyła Clarith, gdy uspokoiła
kolejny napad śmiechu i postanowiła wspomóc najlepszego przyjaciela.
Nie sądziła, że
w tak tragicznych okolicznościach, gdy widziała śmierć przyjaciółki oraz wielu
bliskich jej osób, kiedykolwiek się uśmiechnie.
Dziecko,
słysząc to, wyraźnie zbladło.
— Co? Nie!
Mamo!
Gdy chłopczyk
jął krzyczeć w niebogłosy, Bevil doskoczył do niego i zatkał mu usta dłonią, a
potem znów zabił Clarith wzrokiem. Dziewczyna wzruszyła ramionami.
— Bądźcie
cicho! Koniec psot, Clarith tylko żartuje, uspokójcie się wszyscy.
Flomein nigdy
nie sądziła, że ujrzy Bevila Starlinga uspokajającego towarzystwo, skoro to
zawsze towarzystwo musiało uspokajać jego. Najwyraźniej chłopak przejął się
całym napadem i chyba nie było mu do śmiechu.
Co nie
znaczyło, że nie mogła mu podokuczać.
— Nie, wcale
nie żartowałam — oznajmiła spokojnie i wbiła niemal białe oczy w twarz
chłopaka.
Dziecko niemal
rozpłakało się na jej oczach ze strachu.
— Przepraszamy!
Zostaniemy tutaj i będziemy cicho – obiecujemy!
Gdy tylko Bevil
zamknął za sobą drzwi i poklepał warujące wilki po łbach, podszedł do
dziewczyny i uderzył ją w ramię. Nie musiał nic mówić – to była reprymenda za
wygłupy. Clarith jedynie wyszczerzyła zęby w uśmiechu i podążyła za
przyjacielem do korytarza, gdzie wcześniej rozmawiali z Rettą.
Kobieta nadal
tam stała, ściskając mocno w ręku chustkę, którą co pewien czas wycierała oczy.
Na ich widok znów się rozpłakała, ale z ulgi.
— Dzięki bogom,
że dotarliście na czas! — Doskoczyła do syna i mocno go uściskała ku ogólnej
konsternacji Bevila, jednak chłopak szybko się zreflektował i przytulił matkę.
Po chwili
puścił ją i ucałował w policzek, obiecując, że wróci niedługo do domu cały i
zdrowy.
Tej nocy była
to jedna z najgorszych obietnic, jaką ktokolwiek mógł komukolwiek dać.
Dwoje
przyjaciół wyszło na zewnątrz i niemal natychmiast zostało wciągniętych w wir
walki. Bevil szybko wbiegł w pierwszą linię, Clarith została z tyłu i ich
osłaniała, obserwując pole walki i wspierając każdego, kto był okupowany przez
zbyt dużą liczbę przeciwników.
Gdy Clarith
zgładziła ostatniego kolcoskórego, a na polanie zapadł spokój, Georg westchnął
głośno i niemal puścił miecz na ziemię. Wszyscy byli już zmęczeni, ich szeregi
znacząco się przerzedziły i jedynie kilku ostało się przy życiu.
Tak wielu
dzisiaj zginęło…
— Dzięki bogom,
że to już koniec. Nie utrzymalibyśmy się dłużej…
Georg nawet nie
zdążył dokończyć zdania. Na ich oczach zza wzgórza wysypał się kolejny oddział
szarych krasnoludów, którym przewodziło kilka kolcoskróych z łukami w dłoniach.
Teraz na pewno umrzemy,
uświadomiła sobie Clarith, opuszczając ręce wzdłuż ramion. Nikt tego nie
przeżyje, wszyscy zginą. Żaden z milicjantów nie miał już sił, by unieść miecz
i ponownie skrzyżować ostrza z wrogiem. Nawet Tarmas wyglądał na wykończonego.
Nagle jeden z
kolcoskórych upadł, nim zdołał wypuścić strzałę. Wszyscy zamarli, nawet szare
krasnoludy, patrząc na pobratymca ze zdziwieniem. Gdy zginął kolejny wróg, każdy
zaczął się rozglądać za łucznikiem.
Kolcoskórzy padali
jeden za drugim, przeszyci kilkoma strzałami naraz, aż w końcu Tarmasowi udało
się dojrzeć tego, kto ewidentnie uratował im życie.
— Daeghun! —
wykrzyknęła uradowana Clarith, a dziwny uścisk w żołądku, który odczuwała do tej
pory, nagle gdzieś zniknął.
Elf opuścił
nieznacznie łuk i kiwnął na swoich towarzyszy, którzy rozproszyli się i
ustawili na pozycjach, by z bezpiecznej odległości móc eliminować przeciwników.
— Wiele
przelano dziś naszej krwi — oznajmił Daeghun i uniósł łuk z Lasu Zmierzchu, a
potem uśmiechnął się paskudnie — odpłaćmy wrogowi z nawiązką.
Jego krótka
przemowa obudziła w ludziach ostatnie pokłady energii i wszyscy skoczyli do
walki, w krótkim czasie pokonując hordę szarych krasnoludów i ostatnich
kolcoskórych. Clarith osobiście spaliła na węgiel ostatniego duergara i
opuściła ręce, walcząc o oddech.
Nigdy jeszcze
się tak nie sforsowała, jak dzisiaj.
Daeghun podszedł
do dziewczyny i poklepał ją po ramieniu – nie było w tym geście ani trochę
czułości.
— To już
ostatni z nich – przynajmniej na razie. Zbierz rannych i umierających. — Elf
wyprostował się i rozejrzał po polance, szukając wśród trupów przeciwnika ciał
wieśniaków z Zachodniego Portu. — Zobaczmy, ilu uda nam się wyrwać ze szponów
śmierci.
Jako pierwszy
ruszył na poszukiwania Tarmas – wyglądał na najmniej zmęczonego i Clarith
podejrzewała, że gdyby zaatakowała kolejna fala, czarodziej dałby radę ich
pokonać. Ona jednak nie czuła w sobie już siły. Rozproszyła czar Entropicznej
Ochrony i rzuciła buławę gdzieś na ziemię, nie przejmując się teraz ozdobną
bronią. Musiała poszukać rannych.
Gdy pewien czas
później przyniosła do wielkiej stodoły na skraju wioski ciało dziecka, wszyscy
już tam stali, zebrani w ciasnym kręgu i się naradzali. Dostrzegła w budynku
brata Merringa starającego się uleczyć rannych, a na zewnątrz, przy wejściu,
milicjanci układali stos ciał.
Wśród nich była
Amie.
Clarith z
ciężko bijącym sercem ułożyła małego chłopca obok przyjaciółki i odsunęła się,
nie mogąc patrzeć w puste oczy zmarłych. Dołączyła do Bevila oraz Georga,
ciesząc się w duchu, że mogli choć przez chwilę odpocząć i złapać oddech przed
możliwym następnym atakiem.
— Dzięki bogom,
że udało nam się ich zatrzymać w gospodarstwie. Ilu straciliśmy? — spytał
głośno Georg, patrząc na jedną z wieśniaczek, która liczyła zmarłych i
zapisywała na pergaminie imiona zmarłych.
— Iana, Verę,
Piersona… — wyliczała, ale nikt nie chciał słuchać całej listy.
— Co to
właściwie były za stwory? — Georg rozejrzał się po twarzach zebranych, by
odszukać w ich minach odpowiedzi na to pytanie. — Nigdy nie widziałem niczego
podobnego.
Zareagował
nowy, znajomy i bardzo zmęczony głos, zanim Clarith zdążyła się odezwać. Pamiętała
z nauk o Faerunie, że tych potworów nie można było zaliczyć do szczególnie
miłych. Nie sądziła jednak, że będzie musiała kiedyś stanąć z nimi do walki.
Gdy wszyscy
odwrócili się w stronę stodoły, wychynął stamtąd brat Merring, przecierając
czoło z potu.
— Nazywa się
ich kolcoskórymi. Ich gatunek rzadko widuje się w tej krainie – mieszkają
gdzieś poza nią. — Duchowny stanął przy Georgu i podrapał po brodzie, po czym
przejechał dłonią po włosach, by odrzucić do tyłu krótsze kosmyki wpadające
ciągle do oczu.
— Zatem co, na
Dziewięć Piekieł, robią tutaj? — drążył dalej milicjant, oczekując jak
najwięcej szczegółów.
— Lathander nie
ujawnia mi wszystkich tajemnic — odparł za to brat — musimy polegać na naszej
sile.
Georg warknął
coś nieprzyjemnego pod nosem i potarł palcami nasadę nosa, starając się zebrać
myśli. Srebrne lwy na napierśniku mężczyzny lśniły w świetle pochodni i zdawać
by się mogło, że poruszają paszczami w rytm ruchu płomieni.
— Jeden z
krasnoludów wspomniał, że czegoś szukali… — zaczął powoli Georg i znów
rozejrzał się po twarzach zebranych. — Czy ktoś wie czego?
Clarith
zmarszczyła czoło. Raczej nie miała dzisiejszej nocy czasu, by pytać duergarów,
po co, na Dziewięć Piekieł, przybyły do Zachodniego Portu i urządziły tę
masakrę. Obrała sobie dewizę: zabij, a dopiero potem ewentualnie pytaj.
Inaczej ona
zostałaby zabita, a dopiero potem spytana, czy ma to, czego szukają.
Czyjeś
nawoływanie wyrwało ją z zamyślenia. Odwróciła się i ujrzała elfa wpatrującego
się w nią z wyczekiwaniem kilkanaście metrów dalej od grupki zebranej przez
Georga. Dziewczyna poklepała przyjacielsko Bevila po ramieniu i ruszyła przez
polankę do Daeghuna, który już szukał na jej ciele ran i zadrapań.
Gdy nic nie
znalazł, rozluźnił się.
— Widzę, że nic
ci nie jest — oznajmił, ale nie przytulił córki, co ona przyjęłaby z ogromną
wdzięcznością. — Wielu nie miało tyle szczęścia – dla niektórych to była
ostatnia noc.
Clarith od razu
stanęła przed oczami scena śmierci Amie – to, jak upadała bez życia na ziemię,
jak Tarmas się wściekł i odrywał ją od zwłok, potrząsając za ramiona i
przywracając do brutalnej rzeczywistości.
Najwyraźniej to
i wiele innych uczuć odbiło się na twarzy dziewczyny, bo surowe spojrzenie elfa
złagodniało.
— Wiem, że
zginęła twoja przyjaciółka… To tragedia. Słyszałem, że była obiecującą młodą
czarodziejką.
Clarith ze
zdziwieniem odkryła, że zaczęła płakać.
— Ten cały atak
był katastrofą — oznajmiła łamiącym się głosem i odwróciła głowę, by ukradkiem
zetrzeć z policzków mokre ślady.
— Tak —
przyznał łagodnie Daeghun — a rozpamiętywanie straty niczemu nie służy. Nadal
jest dużo do zrobienia. — Nagle jego twarz nabrała ostrzejszych rysów, głos
stał się chłodny i szorstki. — Nie mam czasu na rozmowy – jest wielu rannych.
Masz zadanie do wykonania. I to dziś w nocy.
Clarith mogła
się tego spodziewać. Jej przybrany ojciec nigdy nie okazywał miłości rodzicielskiej,
a przejawy łagodności stały się rzadkością. Zawsze rozmawiał z nią oschłym
tonem; nigdy też jej nie przytulił czy nie powiedział, że ją kocha. Nie
narzekała na to – dzięki temu wyrosła na samodzielną, twardą dziewczynę.
Nie znaczyło
to, że nie posiadała uczuć i nie raniło jej takie zachowanie.
— Ci…
kolcoskórzy przybyli tu, żeby coś odnaleźć, a ja obawiam się, że wiem co —
powiedział cicho Daeghun.
Taka nowina z
ust elfa na powrót ściągnęła dziewczynę na ziemię i kazała jej się skupić. Nie
był to odpowiedni czas i miejsce, by rozpamiętywać sztywne więzy rodzinne.
— Czego
szukały? — Głos znów powrócił do normalności, pobrzmiewał w nim stalowy ton, a
po łzach nie pozostał już żaden ślad. Musiała być twarda, skończyły się czasy
beztroskiego dzieciństwa i zabaw.
— Istnieje
pewien przedmiot… — zaczął wyjaśniać Daeghun powoli — srebrny okruch. Dawno
temu ukryłem go w starych kamieniach poza miastem. Obawiam się, że to właśnie
on mógł przyciągnąć tutaj te stworzenia.
— Dlaczego
uważasz, że chodzi im o okruch? — Clarith zignorowała lekkie ukłucie w serce,
gdy zorientowała się, że Daeghun miał przed nią tajemnice.
Wiele tajemnic.
I w tym samym momencie, gdy patrzyła na jego twarz, zdała sobie sprawę, że tak
naprawdę nie znała tego człowieka.
Był dla niej
obcy.
— Przemyśl to.
Ich gatunek nie napada wioski takiej jak Zachodni Port dla kilku monet. Musieli
mieć jakiś powód.
Dziewczyna
czuła się skołowana. Najpierw atak na wioskę, potem śmierć Amie, kolejne ataki
i jeszcze więcej śmierci, a teraz to – stary elf postanawia w końcu zaufać
córce i wyjawić jej tajemnice, które do tej pory przed wszystkimi ukrywał.
W Clarith
zebrała się gorycz.
— Od jak dawna
masz ten okruch? — spytała, siląc się na obojętny ton.
— Tak było od
śmierci twojej matki. To były trudne czasy dla wioski… — Clarith zamarła, a jej
oczy rozszerzyły się.
Jej… matka? Co
ona miała z tym wszystkim wspólnego? Co jeszcze ten elf przed nią ukrywał?!
— Po twoim
powrocie porozmawiamy jeszcze o okruchu. Póki co najważniejsza sprawa to jego
odzyskanie.
Ale dziewczyna
nie zamierzała tak łatwo odpuścić i zignorować poprzednią wypowiedź Daeghuna.
— Czy okruch ma
jakiś związek z moją matką? — Postąpiła kilka kroków w stronę ojczyma i
pokręciła głową, czując, że łzy znów wracają. — Nigdy o niej nie mówisz…
— Nie ma teraz
na to czasu — warknął nieprzyjemnie. — Twoja matka nie żyje – pozwól jej duchowi spoczywać w spokoju.
Clarith poczuła
się tak, jakby dostała od Daeghuna w twarz. Ostre, surowe słowa padające z jego
ust były niczym zimny kubeł wylany na głowę.
Dopadły ją
wątpliwości, czy on kiedykolwiek ją pokochał – Clarith Flomein, czarnoksiężnika
z Zachodniego Portu.
— Dlaczego
ukryłeś okruch w ruinach? — Dziewczyna nie sądziła, że uda jej się cokolwiek
powiedzieć po tym, co usłyszała. Przełknęła jednak wielką gulę w gardle i
postanowiła wyciągnąć od Daeghuna jak najwięcej informacji.
— Miałem swoje
powody, które nie mają tu nic do rzeczy. To nie jest przedmiot, który można po
prostu pozostawić na ziemi.
Clarith dała za
wygraną. Wiedziała już, że nic z niego nie wyciągnie. Ten elf był chodzącą
zagadką, choć zdziwiła się, że dopiero teraz dostrzegła, z jak skrytą istotą
mieszkała przez te wszystkie lata.
— Dobrze,
powiedz, co mam zrobić — westchnęła zrezygnowana.
— Ruiny są
starsze i sięgają głębiej, niż myślisz. W najdalszej komnacie poszukaj skrzyni
– w niej znajdziesz okruch.
Świetnie,
pomyślała Clarith z ponurym rozbawieniem, muszę przedzierać się przez bagna,
uważać na hordy duergarów i kolcoskórych, a potem szukać w starych ruinach
przeklętego przedmiotu, przez który najpewniej zginęło wiele niewinnych osób.
Flomein
spojrzała na elfa, ale on wyglądał, jakby jeszcze nie skończył, choć sam nie
zamierzał zacząć tematu.
Dziewczyna
zupełnie przestała go rozumieć.
— Coś jeszcze?
— spytała oschle, splatając ręce na piersi.
Ten gest wyrwał
Daeghuna z zamyślenia.
— Pozostaje
tylko jedna sprawa — oznajmił — potrzebujesz kogoś do pomocy.
Zanim Clarith
zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, elf zawołał Bevila. Chłopak powiedział coś do
Georga i podbiegł do nich, patrząc z lekkim zdezorientowaniem to na ponurą
przyjaciółkę, to na zamyślonego elfa.
— Chcę, żebyś
towarzyszył mojej córce do ruin. To ważna misja. — Clarith wywróciła oczami i
przestąpiła z nogi na nogę.
Misja czy nie,
Bevil poszedłby z nią tak czy inaczej.
— Ale Georg
mówi, że ruiny zostały opanowane przez plemiona jaszczurców… — zaprotestował
słabo, zerkając na Clarith, jakby szukał u niej wsparcia.
Ona jednak
przeklęła w myślach, dodając do wcześniej wymienionej listy przedzieranie się także
przez plemiona wyrośniętych jaszczurek.
Wzrostu
człowieka, z mieczami w rękach i wielkimi paszczami zdolnymi przepołowić jej
ciało.
Tak, to
rzeczywiście niezwykle ważna misja. Samobójcza.
— I właśnie
dlatego musisz iść — odparł Daeghun do Bevila, jakby nie widział konsternacji
odbijającej się na twarzy córki. — Co dwie głowy, to nie jedna.
Przyjaciele
spojrzeli po sobie, ale nic na to nie odpowiedzieli. Oboje czuli, że żarty się
skończyły wraz z nadejściem tej nocy, a każdy następny ich ruch może przeważyć
losy wielu istnień.
— Nie można ani
chwili dłużej udawać, że nie słyszymy jęków rannych. — Daeghun postąpił krok w
kierunku córki i złapał ją za rękę, po czym potrząsnął dłonią i zadarł głowę,
by móc spojrzeć w oczy Clarith. — Znajdź okruch. Znajdź i przynieś tutaj.
Puścił ją, a
potem poprawił łuk na plecach i odszedł w kierunku stodoły, gdzie brat Merring
wydawał rozkazy tym, którzy jeszcze trzymali się na nogach i nie potrzebowali
natychmiastowej pomocy.
Clarith i Bevil
przez chwilę patrzyli na zamieszanie powstałe zarówno przed wejściem do
budynku, jak i przy ciałach zabitych, po czym odwrócili się plecami do tego
przykrego widoku.
— Bez obrazy,
ale przez twojego ojca jeżą mi się włosy na karku. — Bevil aż zadrżał, jakby
chciał w ten sposób rozładować napięcie, jednak widząc sceptyczną, smutną minę
przyjaciółki, szybko zrezygnował z prób rozśmieszenia jej.
Westchnął
ciężko i podrapał się po głowie.
— Jeśli
zamierzamy to zrobić, powinniśmy się pośpieszyć. To chyba pilna sprawa. —
Clarith pokiwała głową, niezdolna do odpowiedzi, i podeszła do płotu, gdzie leżał
porzucony drewniany kostur.
Złapała go
pewnie w obie dłonie i zamachnęła się na próbę. Nie zamierzała szukać teraz
buławy, która leżała pewnie niedaleko ciał zabitych głęboko w trawie, dlatego
wolała zadowolić się na razie tą bronią.
Złapała mocniej
oręż i podeszła do przyjaciela, a potem samym tylko spojrzeniem dała mu znak,
że była gotowa.
— Ta ścieżka,
która prowadzi wzdłuż rzeki, najszybciej zaprowadzi nas do bagna — oznajmił
Bevil i poprawił kolczugę. Zapadła między nimi cisza, żadne z nich nie chciało
postąpić pierwszego kroku naprzód, który z pewnością wiele zmieni w ich życiu.
Ale przecież
ten krok zrobili, w środku nocy, gdy Bevil wpadł do jej pokoju i niemal siłą
ściągnął z łóżka.
Już wtedy
rozpoczął się ich nowy rozdział w życiu, zostali wciągnięci w wir wydarzeń,
których do końca nie rozumieli, ale akceptowali.
Teraz tylko
musieli pogodzić się z tym, co nieuniknione i zrobić swoje.
W końcu, gdy
chwila przeciągnęła się niemal w nieskończoność, Clarith ruszyła w kierunku
rzeki.
Do ruin, gdzie
czekało ich nieznane.
~*~
W tym miesiącu wyjątkowo jeden rozdział. Zaczyna mi się najbardziej intensywny okres - ten przed zakończeniem roku, jak i nauki w szkole. Muszę wyciągać oceny, powoli przygotowywać się do matury (kochajmy matematysię...), poszukać pracy na wakacje, by móc za co opłacić studia... Nie powiem - nie chce mi się uczyć, jak i chodzić do tej szkoły, ale zostało mi już bardzo mało... Jednak wiem, że to będzie najgorszy okres w moim życiu... A potem błogosławiony spokój... I tylko pozdawać matury...
Nawet nie wiecie, jak nie mogę się doczekać, aż będę mieć w łapach wyniki. Wtedy będę naprawdę spokojna i moim jedynym zmartwieniem stanie się praca przez wakacje i studia od września (o ile się dostanę tam, gdzie chcę iść, choć podobno dostać się tam jest niezwykle łatwo).
Pożyjemy, zobaczymy!
Na koniec reklama: zapraszam na Wojnę Smoków i na Izzy prawi. Liczę na Was! :)
Dobra, dalej nie mam żadnego pomysłu na komcia. Zatem, tak na początek: PIERWSZA!
OdpowiedzUsuńA teraz wrażenia z betowania. Pamiętam, że w tym rozdziale nadal miałam poczucie ciężkości w narracji, którego zaczyna brakować w tych późniejszych częściach. Tak jak już wspominałam, potrzebujesz kontrolowania tego, ile przemycasz z gry, a ile piszesz na własną rękę, by to u...prozaić? No, whatevahr.
Tarcza słońca ma zawarty topos oddziaływania religijnego <- cytat na bieżąco z zajęć, powiedz mi, jak ja mam przy tym komciać merytorycznie? xD
Tak podsumowując, w tych początkowych częściach zwłaszcza czuć dziwną ciężkość w twojej narracji, której brakuje w Wojnie. Nie wiem, z czego to wynika. Jak zniknie, dam ci znać xD
Hah, moja prędkość odpowiadania na komentarze powala :P
UsuńMyślę, że chodzi o to, że Wojnę piszę płynnie, czerpiąc obrazy z głowy, wszystko pisząc sama. Tutaj pracuję na screenach z gry, na tym, co zdążyłam przejść, toteż z pewnością ta mechaniczność czy ciężkość, jak zwał, tak zwał, będzie występować. Jednak mam nadzieję, że z czasem zniknie :)