S
|
kłamałaby, mówiąc, że się nie
bała. Każdy krok słyszała w uszach jak donośne dudnienie, a wszelkie trzaski
dobywające się spomiędzy drzew lasu, który mijała, zawsze witała mocniejszym
uderzeniem serca i niemal niewidocznym podskoczeniem w miejscu.
Umierała ze
strachu o własne życie.
Wiele razy
chciała zawracać, porzucić misję, przyjąć kazanie ojca i ruszyć na pomoc
poszkodowanym ludziom wioski. Ale wtedy na ziemię sprowadzało ją gromkie
hukanie polującej w koronach drzew sowy i szła dalej, walcząc z pokusą
przywołania Antropicznej Ochrony. O ile z nią czuła się bezpieczniej, o tyle
teraz ściągałaby jedynie niepotrzebną uwagę blaskiem, jaki od niej bił.
A ona musiała
pozostać niewidzialna.
Nie wiedziała,
ile już przeszła i ile zostało czasu do świtu, ale wypatrywała go za każdym
razem, gdy linia drzew rozrzedzała się na horyzoncie, ukazując kawałek nieba.
Niestety mrugały do niej jedynie gwiazdy, bledsze niż zwykle, bo skryte za
delikatnym woalem mgły unoszącej się nad bagnami.
Z czasem
wydłużyła krok i nie przykładała już większej wagi do ciszy, z jaką stawiała
nogi, lecz nadal zachowywała czujność, spinając się na każdy niepokojący
dźwięk. Rechoczące żaby wesoło pluskające się w wodzie, skrzek samotnego,
nocnego ptaka czy jednostajna cykada świerszczy skutecznie rozpraszały jej
uwagę.
Gdy las się
przerzedził i znów szła blisko bagien, krzywiąc się od zapachu dolatującego znad
moczar, dostrzegła w oddali nieśmiało mieniące się światełko. Przystanęła
mimowolnie i złapała pewniej kostur, niepewna, co powinna zrobić. Serce
podpowiadało jej, żeby iść dalej i sprawdzić, czy aby przypadkiem na drodze nie
szedł inny wędrowiec, lecz mózg nakazywał jej zejść z głównej drogi i wędrować
skrajem lasu lub najlepiej w ogóle zagłębić się między drzewa i wyjść z niego dopiero
po wschodzie słońca.
Clarith bardzo
powoli ruszyła naprzód, ignorując wściekły głos w głowie nakazujący zabranie
dupy w troki między drzewa. Musiała sprawdzić, co to takiego, a im bliżej znajdowało
się światełko, tym bardziej przyspieszała, w końcu rozpoznając w źródle światła
zwykłą pochodnię.
Wynurzyła się
zza wzniesienia i aż przystanęła z wrażenia, gdy wyrosła przed nią stara,
drewniana gospoda ogrodzona niewielkim, rozlatującym się już płotkiem. Kilka
ciem fruwało wokół płomieni, a z drogi, na której stała dziewczyna, dostrzec
można było zapalone światła w przybytku i ludzi kręcących się po głównej sali.
Jednak nic nie
zdziwiło jej bardziej niż grupa nieznajomych stłoczona wokół niewysokiego, brodatego
człowieczka w ciężkiej zbroi. Wymachiwał groźnie pięścią i wrzeszczał coś do
kpiących sobie z niego zebranych, którzy na coraz to soczystsze obelgi pod ich
adresem reagowali jedynie śmiechem oraz żartami.
Clarith
odetchnęła niejako z ulgą, widząc na drodze przyjazne, neutralne miejsce, gdzie
mogłaby zatrzymać się choć na kilka godzin i odpocząć. Jednak żeby dojść do drzwi,
musiałaby wyminąć grupę awanturników. Rozejrzała się za inną drogą do gospody,
ale prócz starannie zadaszonej studni oraz zagrody z krowami sennie
obserwującymi scenę nie zauważyła drugiej ścieżki.
Musiała więc ruszyć
się i spróbować przejść w spokoju, nie zaczepiając obcych. Bynajmniej strasznie
nie wyglądali, ale nigdy nic nie wiadomo.
Wlokąc się noga
za nogą, mimowolnie usłyszała ich rozmowę, a ciekawość bywa ludzką rzeczą,
przystanęła.
— Może zechcesz
mi jeszcze raz powiedzieć to, co wcześniej… tym razem powoli, żeby wystarczyło
ci czasu na przemyślenie słów — warknął człowieczek i zadźwięczał zbroją,
wskazując palcem na najwyższego z trzech pijanych awanturników.
Mężczyzna
prychnął z rozbawieniem i złapał się pod boki, patrząc z góry na mniejszego od
siebie.
— Jesteś za
mały, żeby wędrować tą drogą samotnie, krasnoludzie. A może szukasz kłopotów…
chyba że przekonasz nas za pomocą pieniędzy, że jest inaczej. — Clarith nie
umiała powstrzymać przewrócenia oczami, gdy usłyszała słowa przywódcy bandy.
Był typowym
rzezimieszkiem, jakich na pęczki kręciło się po drogach w poszukiwaniu łatwego
łupu. Najwyraźniej upatrzyli sobie niskiego człowieczka, samotnego w dodatku, i
stwierdzili, że będzie łatwym celem ze względu na drobne rozmiary.
Ale że ta
kolczuga nie dała im do myślenia?
Clarith
postanowiła jednak interweniować, gdy dostrzegła żyły występujące na łysą glacę
ofiary napadu. Wyłoniła się z mroku, kręcąc biodrami i zalotnie trzepocząc
rzęsami, choć z pewnością jej jasne, niemal białe tęczówki miast dodawać uroku,
tylko jej go odejmowały, strasząc delikwentów.
Tym razem nie
przeżyła rozczarowania – awanturnicy złapali haczyk, obserwując kocie ruchy z
ogromnym zainteresowaniem pomimo niezwykle późnej (lub wczesnej?) godziny. To
dodało jej otuchy, choć znów biła się z samą sobą w myślach za swoje pochopnie
podjęte decyzje. Przecież mogła spokojnie przejść obok, odciąć się od ich
problemu i zająć własnymi sprawami. To nie, postanowiła bawić się w bohatera!
Lekkomyślność z
pewnością wpędzi ją kiedyś do grobu, czuła to.
— Co się tu
dzieje? — spytała, stając obok krasnoluda, by pokazać w ten sposób, po czyjej
opowiedziała się stronie.
Ludziom się to
z pewnością nie spodobało, ale na razie nie dawali po sobie znać, że ich to
bardzo zirytowało.
— Nic, co by
ciebie dotyczyło… to sprawa pomiędzy nami a krasnoludem. I pieniędzmi, które
może mieć przy sobie. — Mężczyzna zmarszczył brwi na początku wypowiedzi;
dostrzegł jej nietypowy strój – czaszkę na ramieniu oraz broń trzymaną niedbale
jedną ręką, jednak po chwili odzyskał rezon i znów spoglądał jej w oczy,
omijając szerokim łukiem wyjątkowo głębokie wcięcie w górnej części stroju.
Taka rola
czarnoksiężnika – ma wabić, zwodzić, a później zabrać to, na czym mu zależało.
Życie.
Zanim Clarith
zdążyła odpowiedzieć, głos zabrał krasnolud, czując się o wiele pewniej w
towarzystwie kobiety:
— Ach, bardzo
proszę, spróbujcie je wziąć, jeśli chcecie. Chyba nie boicie się jednego małego
krasnoluda, co? — zakpił i prychnął rozbawiony, widząc skonsternowane miny
towarzyszy wyszczekanego kolegi. — Jeśli boicie się upokorzenia w obecności
obcego, cóż, to inna sprawa — dodał, machając niedbale ręką, jakby odganiał od
twarzy natrętną muchę.
Wyraźnie szukał
guza.
— Nie boimy się
żadnego z was — zaprzeczył gorąco awanturnik i wskazał na krasnoluda, dodając:
— I wygląda mi na to, że przyda ci się nauczka.
— Macie nad
krasnoludem przewagę liczebną. To nie jest uczciwa walka — zauważyła Clarith,
powoli przygotowując się do potyczki.
Po cichu
liczyła na to, że uniknie tak nieprzyjemnych sytuacji po całej nocy bitew i
obawy o własne życie, ale najwyraźniej śmierć kroczyła wraz z nią ramię w
ramię, popychając do kolejnych bitew oraz potyczek.
W tym samym
momencie krasnolud się zaśmiał i było w tym śmiechu coś niezwykle wesołego, co
pokrzepiło nieco zmęczoną już Clarith.
— Przewagę
liczebną? Ha! Cóż, gdyby chcieli, mogliby sprowadzić jeszcze paru przyjaciół,
to by trochę wyrównało szanse.
Mężczyzna
spojrzał ponownie na Clarith i zbliżył się o krok w złudnej nadziei, że dziewczyna
przestraszy się i odpuści, ale spotkało go jedynie rozczarowanie. Dalej stała
twardo przy człowieczku, obserwując z jawnym znudzeniem jego żałosne próby
zastraszenia jej.
— To sprawa
pomiędzy nami a krasnoludem, ciebie nie dotyczy — powtórzył, jakby chciał się
upewnić, że Clarith do reszty nie zgłupiała, i dał jej szansę na wycofanie się.
Ona jednak już
postanowiła. Może i źle wybrała, ale nad konsekwencjami będzie myśleć po
ewentualnej walce.
— No dalej,
niech ktoś spróbuje mnie uderzyć! — podjudzał tymczasem krasnolud, mierząc
trzech ludzi pogardliwym spojrzeniem. — Nawet ten przybysz — tu wskazał na
ziewającą ukradkiem Clarith — widzi, że jesteście zbyt wystraszeni, żeby
cokolwiek zrobić.
— Dobrze, mam
już dość wysłuchiwania tego – dalej, chłopcy. Zajmijmy się krasnoludem i jego
nową przyjaciółką.
Clarith z
początku sądziła, że zaczną się bić na pięści – jak to w każdej awanturze w
gospodzie na wsi. Jednak gdy awanturnicy wyciągnęli miecze i rzucili się w jej
kierunku z pijackim wrzaskiem odwagi na ustach, zrobiło się poważnie.
Lekki, senny
uśmiech zniknął z twarzy, zastąpiony przez grymas pełen złośliwości. Oczy
błysnęły szaleństwem w blasku migoczących pochodni, a powietrze wokół
dziewczyny zafalowało, przyciągając uwagę awanturników.
Fioletowy dym
wynurzył się spod ziemi i oplótł kostki Clarith, raźno wspinając się po łydkach,
udach i brzuchu, aż skumulował się w dłoniach i wytrysnął na boki, tworząc
wokół sylwetki Clarith świetlistą powłokę.
Nawet krasnolud
zatrzymał ruch toporem w połowie drogi, zapatrując się na ten niesamowity pokaz
mocy. Uniósł brwi, ale nie skomentował tego w żaden sposób, parząc z
zafascynowaniem na fioletowe języki łudząco przypominające płomienie liżące z
uwielbieniem skórę swej pani. Jednak gdy te wystrzeliły w kierunku pierwszego z
wrogów, spalając go na popiół, nikomu już nie było do śmiechu.
Walka nie
trwała nawet minuty. Clarith pozwoliła krasnoludowi zarżnąć przywódcę
awanturników wyjątkowo potężnym ciosem topora, jednak nie zostawiła cienia
szansy na ucieczkę ostatniemu z wrogów, dopadając go w połowie drogi do
głównego traktu, dokąd próbował zwiać.
Po chwili znów
zostali spowici przez ciszę, którą przerwała przestraszona, do reszty
rozbudzona krowa. Zamuczała w panice i odbiegła na przeciwległy kraniec
zagrody, rozganiając na bok śpiące kury.
Clarith westchnęła
i rozejrzała się wokół, dezaktywując osłonę. Nasłuchiwała jakichś niepokojących
dźwięków zwiastujących nadejście kolcoskórych, ale nadal otaczały ją nocne
dźwięki przyrody. Oraz podzwanianie ciężkiej zbroi krasnoluda.
— No-no, to
była dobra walka — przyznał z podziwem, mierząc sylwetkę Flomein zaskoczonym
spojrzeniem. — Szkoda, że użyli broni, ale nie można ich za to winić, musieli jakoś
wyrównać szanse.
Dziewczyna nie
odpowiedziała, pochylając się nad ciałami i przyglądając się ich twarzom z
bliska. Do tej pory zabijała wrogie stworzenia, które w żaden sposób nie
przypominały ludzi, a teraz miała na sumieniu dwóch obcych awanturników. Z
drugiej strony jednak musiała być przygotowana na wszystko – nie każdy człowiek
na tym świecie będzie do niej przyjaźnie nastawiony i z pewnością jeszcze nie
raz przyjdzie jej zabić kogoś ze swojej rasy.
— Przy okazji,
nazywam się Khelgar – z Klanu Żelaznej Pięści — przedstawił się niczym niezrażony
krasnolud, wyciągając do niej dłoń w ciemnej, skórzanej rękawicy. — Od jakiegoś
czasu wędruję wzdłuż Wybrzeża, a w Wierzbie zatrzymałem się na krótką bójkę.
Wierzbie?,
zastanowiła się Clarith, uścisnąwszy rękę Khelgara. Zadarła głowę i przyjrzała się
szyldowi leniwie bujającemu się na starych łańcuchach. Pod Płaczącą Wierzbą. W
istocie nazwa była adekwatna do lokalizacji, w jakiej znajdowała się gospoda.
Wokół drewnianego przybytku rosły stare, wiekowe wierzby, dodając uroku temu miejscu.
Długie gałęzie porośnięte liśćmi niemal muskały ziemię, falując na delikatnym
wietrze; było to też idealne schronienie dla wielu zwierząt.
— Jestem
Clarith Flomein — przedstawiła się z kolei dziewczyna, w końcu odzyskując rezon
i schodząc z obłoków na ziemię. — Cieszę się, że udało mi się wyrównać twoje
szanse.
— Ha! Wyrównać
szanse? — Khelgar roześmiał się w głos, a Clarith powstrzymała chęć doskoczenia
do niego i zatkania mu ust dłonią, by zachowywał się ciszej.
Ledwo go znała,
nie mogła sobie pozwolić na tak śmiały gest. Zresztą nie zabawi tu długo – musiała
iść dalej.
— Oni od
początku nie mieli żadnych szans — kontynuował wesoło Khelgar — najwyraźniej
nie dotarły do ciebie wieści na mój temat. No to powiedz, co cię sprowadza do
Bajora? Drogi nie są teraz zbyt bezpieczne – a z każdym dniem robi się gorzej.
Clarith
przyjrzała się krasnoludowi, niepewna, co mogła mu powiedzieć, a co powinna
przemilczeć. Khelgar nie sprawiał wrażenia groźnego – w walce to co innego.
Widać było, że został wychowany na wojownika: na głowie w ogóle nie miał
włosów, najpewniej wygolili mu podczas szkolenia, a brodę posiadał długą,
ciemnobrązową i tak bujną, że musiał ją spinać na piersi złotą klamrą, by nie
przeszkadzała podczas potyczek. Z pewnością pochodził też z bogatego klanu –
Clarith nie znała się na tych sprawach – bo zbroja nie wyglądała na starą i
zrobioną dla niższych klas społecznych.
Flomein
postanowiła zaryzykować.
— Zmierzam do
Neverwinter.
— W takim razie
to twój szczęśliwy dzień! Tak się składa, że ja też udaję się do Neverwinter. —
Wesołość oraz szczery entuzjazm ze strony Khelgara były tak zaraźliwe, że
udzieliły się także Clarith.
Dziewczyna
poczuła w sobie nowe pokłady siły; zaczęła nawet uważać, że wszystko skończy
się dobrze i jej położenie nie było jeszcze aż tak złe, jakby się mogło
wydawać.
— Dlaczego tam
idziesz? — spytała.
— To jest dopiero historia — przyznał z
uśmiechem krasnolud — cieszę się, że pytasz. Ale możemy pogadać na ten temat
dopiero po kuflu czy dwóch. Proponuję wejść do tej tutaj gospody Pod Płaczącą
Wierzbą i poopowiadać nasze historie nad paroma kufelkami.
Dziewczyna
zawahała się. Nie wiedziała, czy pozostanie w karczmie będzie dobrym pomysłem, zważywszy
na fakt, że musiała zwiększyć przewagę nad wrogami. Z drugiej strony
potrzebowała odpoczynku. Odkąd obudził ją tej nocy Bevil, tak do tej chwili nie
zmrużyła oka, walcząc o życie swoje, jak i najbliższych.
W tym samym
momencie, jak na zawołanie, poczuła zmęczenie, a nogi lekko się pod nią ugięły.
To też zdecydowało o tym, żeby pozostać i przystać na przyjacielską propozycję
krasnoluda.
Przecież od
kufla czy dwóch nie umrze, prawda?
~*~
— …i wtedy ja
trzasnąłem go w gębę za to, że spytał, a kiedy próbował pozbierać zęby z
podłogi, jego kumpel postanowił dorzucić kilka słów na temat mojego
dziedzictwa. Więc jego też trzasnąłem.
Clarith
zaśmiała się i umoczyła usta w piwie, dopijając resztkę z dna. Jak dotąd bawiła
się świetnie w towarzystwie Khelgara, a rozmowa szła im niezwykle płynnie i bez
żadnych zgrzytów. Dogadywali się naprawdę wspaniale.
Siedzieli przy
niedużym stole, co i rusz wznosząc toasty, a dookoła nich rozmawiali i grali w
różne gry pozostali klienci gospody. Miły gospodarz ciągle donosił im następne
kolejki, a kilku wędrownych grajków z piosenki na piosenkę śpiewało coraz
głośniej, by zabawić pijane towarzystwo. Ale im to nie przeszkadzało – wręcz
przeciwnie! – tym chętniej zagłębiali się w przyjemną konwersację.
— Krótko
mówiąc, jestem dumny z tego, co robię – z walki. To coś, czego nigdy nie ma się
dosyć i coś, w czym zawsze można stać się lepszym. Jeśli się zaangażujesz –
skup się – i wymachuj.
Clarith w
pewnym sensie podziwiała krasnoluda za jego życiową dewizę. On żył walką,
kochał ją i nie wyobrażał sobie dnia bez solidnego treningu. Ona z kolei kochała
magię, lecz zaczęła walczyć na poważnie dopiero dzisiaj w nocy. I z każdą
kolejną potyczką utwierdzała się w przekonaniu, że w pewien sposób mogłaby się
do tego przyzwyczaić.
Może nawet
polubić?
— I właśnie
dlatego udaję się do Neverwinter. Podobno jest tam taki dom dla mnichów…
klasztor, zgadza się? — Spojrzał na Clarith z niemym pytaniem wypisanym na
twarzy, ale ona, nieobeznana w temacie, jedynie wzruszyła ramionami.
Kontynuował więc, lekko zmarszczywszy brwi: — Podobno wytrenują każdego,
wystarczy tylko poprosić. Nie mogła mi się trafić lepsza okazja.
Dopiero po
kilku sekundach do Clarith dotarł sens słów wypowiedzianych przez krasnoluda.
— Chcesz zostać
mnichem? — spytała niedowierzająco, pochylając się nad blatem.
— Tak, i to
mniej więcej wszystko — odpowiedział, niezrażony jej reakcją.
— Krasnoludzki
mnich. — Dziewczyna opadła na krzesło i wypuściła powietrze ustami.
Chyba wypiła
zdecydowanie za dużo piwa.
— Powiem ci
tylko, że nie jest to dziwniejsze niż połowa innych rzeczy, które zdarzają się
w Faerunie — przyznał i uśmiechnął się z zadowoleniem, widząc na jej twarzy
nadal goszczące zaskoczenie.
— Dlaczego mnichem?
— Ta myśl nie dawała jej spokoju.
Krasnolud
mnichem?! W dodatku kochającym walkę?! To się nie trzymało kupy, na bogów!
— Tak się
składa, że nie zawsze chciałem zostać
mnichem. Chodzi o to, że…
Nie dane mu
było dokończyć tego zdania. W tym samym
momencie, w którym mieli zagłębić się w kolejną historię z życia Khelgara,
potężny huk zatrząsł gospodą w posadach i drzwi wyleciały na środek izby,
uciszając zarówno grajków, jak i wszystkie rozmowy. Do środka wpadło dwóch
szarych krasnoludów uzbrojonych w krótkie miecze oraz ciemnoskóry kolcoskóry
nerwowo rozglądający się dookoła.
— Kalach-Cha. Trzeba go odnaleźć! —
Zasyczał na swych kompanów i skoczył dalej, atakując pierwszego wieśniaka, jaki
mu się napatoczył pod ostrze.
Zabił go jednym
machnięciem i znów rozejrzał się po izbie, jakby czegoś szukał.
Clarith
skoczyła na równe nogi, mocno łapiąc za kostur. Zaraz obok niej stanął Khelgar,
przerzucając topór z ręki do ręki, jakby to była mała piłka, a nie ciężki oręż.
— No-no, tylko
poparz – właśnie zjawiła się kolejna runda ćwiczeń.
Dziewczyna
nawet nie zdążyła powiedzieć Khelgarowi, by na siebie uważał – krasnolud w mig
rzucił się ku wrogom, tnąc oraz siekąc ich na kawałki. Gdy wirował między nimi,
co pewien czas wzmacniając ciosy okrzykami bitewnymi, przypominał tancerza
niosącego śmierć.
Flomein
cieszyła się, że był po jej stronie.
Jeden z
kolcoskórych, przywódca bandy, zauważył ją i wyszczerzył kły, po czym ruszył w
jej kierunku. Clarith szybko przywołała Antropiczną Ochronę i owinęła się nią
ciasno niczym kokonem, zaś chwilę później posłała w stronę wroga śmiercionośne
płomienie. Trup padł w połowie drogi, a upuszczony miecz uderzył z brzękiem o
kamienną posadzkę.
Dziewczyna
rozejrzała się czujnie dookoła z wijącymi się płomieniami w dłoniach, ale ze
zdziwieniem oraz konsternacją dostrzegła, że w izbie nie było już żadnej
wrogiej jednostki. Za to Khelgar stał, otoczony przez trupy swoich kuzynów
Duergarów, kopiąc od niechcenia jedno z trucheł.
Zanim krasnolud
dołączył do dziewczyny, usłyszeli rumor dochodzący ze schodów prowadzących na
piętro, a gdy spojrzeli jednocześnie w tamtym kierunku, do sieni wpadła
przerażona kobieta w jasnej, długiej sukni.
— Pomocy!
Potrzebuję pomocy! — krzyczała i zahamowała gwałtownie, widząc na posadzce mnóstwo
krwi oraz zwłoki zabitych.
Clarith
zerknęła na krasnoluda, a gdy ten podchwycił jej spojrzenie, skinęła głową i
ruszyła w kierunku roztrzęsionej kobiety.
Ta, widząc
nadchodzących wojowników, szybko zmniejszyła dzielącą ich odległość i złapała
za ramię Clarith. Antropiczna Ochrona zafalowała niebezpiecznie, ale nie
zrobiła nieznajomej krzywdy.
Flomein uniosła
brew.
— Błagam, niech
mi ktoś pomoże! Na górze jest więcej tych paskudnych bestii! Schwytały mojego
męża! — Przy każdym wypowiedzianym słowie potrząsała ręką Clarith, jakby chciała
w ten sposób podkreślić powagę sytuacji.
— Zajmę się
nimi — odpowiedziała i poklepała ją po dłoni, delikatnie wyrywając ramię z
żelaznego uścisku. — Ty zostań w bezpiecznym miejscu — dodała, nim ta wpadła na
pomysł towarzyszenia im i wskazania, gdzie przypadkiem kolcoskórzy schwytali
jej męża.
— Wygląda na
to, że masz żyłkę do wynajdowania kłopotów, Clarith — przyznał ze śmiechem
Khelgar i klepnął ją w plecy, zaś ona się uśmiechnęła.
Naprawdę
polubiła tego wojowniczego krasnoluda.
— Zostań ze
mną, a będziesz miał tyle bójek, ile dasz radę stoczyć. — Widząc powoli
poszerzający się uśmiech Khelgara, sama zaczęła się szczerzyć.
Mając takiego
wojownika u boku, każda następna walka wydawała się niezwykle prosta.
— A to całkiem
sporo — przyznał w zamyśleniu Khelgar, zostawiając za sobą kobietę. — Lepiej
się pospieszmy… nie chcemy, żeby te stwory odeszły, zanim tam dotrzemy.
Dziewczyna już
miała ruszyć w kierunku schodów, gdy znów poczuła na ramieniu gorący uścisk.
— Ogromnie ci
dziękuję! Błagam, śpiesz się. Boję się myśleć, co te stwory mogą mu zrobić!
Clarith skinęła
głową i ruszyła szybko do schodów. Słyszała za sobą szczęk zbroi Khelgara i to
ją uspokoiło. Jednak serce nadal waliło jak oszalałe; zawsze tak się czuła przed
nadchodzącą walką. Wyczekiwała jej.
Na piętrze
powitała ją cisza, co nakazało podwoić czujność. Korytarz rozgałęział się na
boki, a przed sobą widziała jedynie ścianę pozasłanianą obrazami. Zatrzymała
się i skinęła na Khelgara, by uważał na siebie, po czym ruszyła bardzo powoli
do przodu, z całej siły zaciskając palce na kosturze.
Cios nadszedł z
prawej odnogi i gdyby nie błyskawiczna reakcja, zostałaby pozbawiona głowy.
Zablokowała uderzenie szarego krasnoluda orężem, który popękał, ale jeszcze nie
roztrzaskał się na części. Wiedziała jednak, że broń stała się już bezużyteczna
i drugiego takiego ataku nie przetrwa.
Khelgar skoczył
między nią a wroga, sparował cios i zaatakował, mierząc w żebra przeciwnika.
Chwilę siłował się z szarym krasnoludem, aż w końcu odepchnął go i wyprowadził
cięcie od góry, tak potężne, że mimo wysiłków Duergara próbującego zablokować uderzenie,
nieprzyjaciel padł na posadzkę z roztrzaskaną czaszką. Fragmenty kości i mózgu
rozbryzgały się na boki, a Clarith na ten widok zrobiło się niedobrze.
Ostatkiem sił powstrzymała się przed zwróceniem zawartości żołądka, choć widok
był makabryczny nawet po tym, jak zabijała przez ostatnie kilka godzin i
widziała więcej trupów niż wszystkich ludzi razem wziętych przez całe życie.
Gdy miała już
podziękować Khelgarowi za uratowanie życia – po raz kolejny – usłyszała czyjś
stłumiony krzyk i charczenie potworów. Skinęła więc na towarzysza i razem
skręcili w prawą odnogę korytarza, by po chwili stanąć przed niedużym wejściem,
zza których dobiegały niepokojące dźwięki. Nie namyślali się długo, otworzyli dębowe
drzwi zamaszystym ruchem i wbiegli do środka, niemal od razu wpadając na
wrogiego kolcoskórego.
Pokój okazał
się być niezwykle ciasny nawet i bez wrogiego oddziału otaczającego mężczyznę
skulonego w jednym z kątów. Pojedyncze łóżko, niewielka komoda oraz stolik
nocny zajmowały większość powierzchni pomieszczenia, resztę – dwóch szarych
krasnoludów i jeden kolcoskóry.
Clarith
natychmiast przywołała śmiercionośne płomienie, zdejmując przywódcę bandy;
Khelgarowi zostawiła kuzynów. Krasnolud wyciągnął nieprzyjaciół na korytarz i,
sądząc z bitewnych okrzyków towarzysza, wygrywał z uśmiechem na ustach.
Flomein
podeszła bliżej przerażonego mężczyzny, ten jednak na widok wyciągniętej w jego
stronę dłoni jeszcze bardziej się skulił i, gdyby mógł, wtopiłby się w
drewniane ściany, byleby zniknąć z oczu.
— Błagam, nie
rób mi krzywdy!
— Spokojnie,
nikt cię nie skrzywdzi — zapewniła szybko Clarith, widząc ogromny strach w
oczach człowieka.
Gdy odłożyła na
bok kostur i nakazała zrobić to samo Khelgarowi z jego toporem, mężczyzna
odetchnął głębiej i niepewnie się wyprostował, choć nadal w jego ruchach widać
było obawę oraz niepewność.
— Ja… wobec
tego… powinienem wam podziękować. Te stwory już miały rozerwać mnie na strzępy,
a tu nagle pojawiacie się wy! – W oczach mężczyzny Clarith ujrzała zachwyt,
więc, by ukryć rumieniec zakłopotania, zmieniła szybko temat:
— Kim jesteś?
— Nazywam się
Zachan. Czy była tu moja żona Gera? Uciekła, kiedy zaczęły się ataki… ja
zostałem i ukryłem się.
Clarith
ucieszyła się, że odnalazła męża kobiety tak szybko. Obawiała się, że zanim odszukałaby
właściwą sypialnię, gdzie skrył się Zachan przed wrogami, Duergarowie zdążyliby
go zabić.
— Twoja żona ma
się dobrze — odpowiedziała łagodnie i wskazała na wyjście z pokoiku. — Czeka na
ciebie na dole.
— Och, dzięki
bogom! — Zachan wypuścił powietrze i rozluźnił się, lecz po chwili znów się
napiął i rozejrzał podejrzliwie. — Ale… ale czy wyjście jest bezpieczne? Jeżeli
tych stworów jest więcej…
— Można wyjść, nikogo
już nie ma — zapewniła Clarith i odsunęła się, by zrobić człowiekowi przejście.
Khelgar w tym
czasie złapał za topór i zarzucił go sobie na ramię, uśmiechając się szeroko do
towarzyszki.
Clarith
odprowadziła mężczyznę do schodów wiodących do głównej sieni, ale nie zeszła;
wraz z Khelgarem ruszyli ku lewej odnodze korytarza, by sprawdzić pozostałe
sypialnie. Tak jak oboje podejrzewali, jeszcze nie wszystkie oddziały zostały
wyeliminowane – w ostatnim pomieszczeniu dobiegły ich przytłumione warkoty
krasnoludów i kolcoskórych.
Jako pierwszy
do dużego pokoju wpadł Khelgar, zaskakując tym samym jednego z Duergarów.
Krasnolud zginął, zanim zdał sobie sprawę, co się tak właściwie stało.
Pozostałych jednak nie dało się już tak łatwo zszokować. Rzucili się ku
nadbiegającemu Khelgarowi, lecz nim dopadli przeciwnika, fioletowe płomienie
objęły ich ciała, pożerając życie.
Gdy Clarith
podeszła bliżej, by przyjrzeć się, kogo oddział dopadł, zdziwiła się,
dostrzegając znajomą postać. Jednocześnie jej myśli zalały wspomnienia
poprzedniego dnia, gdy wraz z przyjaciółmi odwiedzała kosztowny, ozdobny namiot
kupca Galena i zachwycała się łukiem dla ojca.
Teraz uratowała
kupcowi życie. Z pewną konsternacją zdała sobie sprawę, że minęło dopiero
kilkanaście godzin od ich ostatniego spotkania, a odnosiła wrażenie, jakby co
najmniej kilka miesięcy.
— Dziękuję ci
za pomoc — odezwał się Galen jako pierwszy, pomagając wstać jednemu ze
strażników, którzy zawsze towarzyszyli mu w drodze. — Już sądziłem, że nigdy
nie uda nam się pozbyć tych stworów.
— Cieszę się,
że udało nam się pomóc — odpowiedziała nieco zmęczonym głosem, odwołując Antropiczną
Ochronę, która do tej pory szczelnie okalała jej sylwetkę.
Galen
zmarszczył czoło, a po chwili wskazał na nią niepewnie.
— Poczekaj,
poczekaj, widziałem cię już wcześniej. Dziecko Daeghuna z Zachodniego Portu,
zgadza się?
Clarith
przytaknęła z uśmiechem na ustach, a Galen poklepał ją po ramieniu. Flomein
podejrzewała, że w ten sposób chciał podziękować za okazaną pomoc.
— Wy, portowcy,
jesteście w porządku. Silni, odporni i dobrze płacicie za moje towary. Kiedy
się u was zatrzymuję, zawsze zarabiam ładną sumkę.
— Czy podróż do
Zachodniego Portu nie jest niebezpieczna?
— Dlaczego,
twoim zdaniem, podróżuję z tymi strażnikami? — Tu wskazał na dwóch rosłych
wojowników z mieczami nadal dzierżonymi w dłoniach. — Nawet przy dodatkowych
kosztach moje wizyty w Zachodnim Porcie zawsze przynoszą zysk. I, przyznaję,
mam słabość do waszej wioski. W końcu życie na bagnach wymaga pewnego uporu.
Clarith
uśmiechnęła się do wspomnień, a Galen razem z nią. Khelgar obserwował ich z
powątpiewającą miną, co świadczyć mogło jedynie o tym, że nigdy nie odwiedził
Zachodniego Portu i nie widział wioski na własne oczy.
Flomein wróciła
na ziemię i westchnęła ciężko, przygotowując się na trudniejszą część rozmowy.
Musiała się dowiedzieć wszystkiego o wrogu, który ją prześladował.
— Wiesz, czego
szukały te stwory? — spytała, gdy cisza zaczęła się przedłużać, a strażnicy
kupca schowali miecze do pochew i stanęli z boku, czekając na pracodawcę.
— Nic, co
miałoby dla mnie jakąkolwiek wartość, zapewniam cię. Coś, co nazywa się „Kalach-Cha”.
Szczerze mówiąc, powód ich ciekawości właściwie mnie nie obchodzi. Większość z
tego, co mówili, i tak brzmiała dla mnie jak bełkot.
Ta nazwa
dziewczynie niczego nie mówiła, Khelgarowi także. Krasnolud bardziej zainteresował
się powieszoną bronią na ścianie niżeli ich rozmową.
— Słyszałeś
jakieś wieści na temat drogi do Highcliff? — spytała wobec tego Clarith,
postanawiając wykorzystać obecność Galena jak najbardziej się dało.
Wszakże on najczęściej
podróżował po okolicznych drogach, będzie wiedzieć lepiej, na co uważać i
jakich miejsc unikać, by bezpiecznie dotrzeć do Neverwinter.
— Och, zwykłe
ostrzeżenia. Jaszczuroludzie zawędrowali dalej na północ, proste problemy z
bandytami. Oczywiście możesz się zatrzymać na krótki odpoczynek w Forcie Locke.
Kiedy ostatnio tam zawędrowałem, w drodze do Zachodniego Portu, mieli tam
jakieś problemy. Coś z zaginionym komendantem, patrolami, które przepadły –
bardzo nieprzyjemne sprawy. Zaczęli też napływać uciekinierzy. To pewnie z
powodu jaszczuroludzi.
Clarith nie
wiedziała już, o co mogłaby zapytać, więc posłała kupcowi delikatny uśmiech i
odsunęła się, robiąc mu przejście.
— Jeszcze raz
dziękuję za pomoc. Mam szczerą nadzieję, że nasze następne spotkanie odbędzie
się w bardziej sprzyjających okolicznościach. — Galen ponownie poklepał
dziewczynę po ramieniu, po czym kiwnął na strażników i wyszedł z sypialni, by
czym prędzej znaleźć się na drodze, z dala od gospody, w której przestało być
bezpiecznie.
Chwilę później
Clarith oraz Khelgar zostali w pomieszczeniu sami. Dziewczyna z cichym westchnieniem
kopnęła truchło kolcoskórego i dezaktywowała barierę ochronną. Przeszukała
pospiesznie ciała zabitych, ale prócz kilku monet nie znalazła przy nich
niczego wartościowego. Kiwnęła więc na towarzysza i ramię w ramię zeszli na
parter, by zastać tam grupkę przestraszonych ludzi cicho dyskutujących między
sobą o tym, co się stało kilka chwil temu.
Gdy przechodzili
obok nich, ignorując wytykanie palcami i ciche słowa uznania, od grupy
odłączyła się kobieta – ta sama, która wcześniej powiedziała im o mężu
uwięzionym na piętrze. Podbiegła do Clarith, złapała ją za dłonie i potrząsnęła
nimi pośpiesznie; po policzkach spływały jej łzy, lecz uśmiechała się
przyjaźnie, z wyraźną ulgą.
— Udało wam
się! — Puściła ręce Flomein i wyciągnęła z kieszeni spódnicy niewielki mieszek
cicho podzwaniający przy każdym ruchu. Wepchnęła woreczek w dłonie Clarith i
odsunęła się kawałek. — Proszę, weźcie to złoto wraz z podziękowaniami.
Jesteśmy wam dozgonnie wdzięczni.
Dziewczyna nie
spodziewała się takiej hojności ze strony wieśniaków. Schowała mieszek do
sakwy, skinęła głową, po czym uśmiechnęła się przyjaźnie.
— Dziękuję, cieszę
się, że mogliśmy pomóc.
Gdy się
odwracała, usłyszała ostatnie słowa kobiety, które na długo zapadły jej w
pamięć i często wracała do nich myślami:
— Jeszcze raz
dziękuję za pomoc w ocaleniu mego męża. Zawsze będziemy o was pamiętać w
naszych modlitwach.
Khelgar
odchrząknął, ale w żaden sposób nie skomentował całej sytuacji. Clarith ruszyła
przez sień w kierunku wyjścia – nie mogła dłużej narażać ludzi na ataki ze
strony wrogów. Dzisiaj udało jej się wszystkich uratować, następnym razem może
nie mieć tyle szczęścia.
— Lepiej
ruszajmy – nie mam nic przeciwko bójce, ale nie lubię wciągać innych w nasze
walki. — Khelgar jakby czytał w myślach Clarith.
Flomein nie
trzeba było dwa razy powtarzać – czym prędzej zostawiła za sobą podniszczoną,
ale wciąż przytulną gospodę, z pewną dozą ulgi witając chłodne, bagienne
powietrze.
Na horyzoncie
zaczęło szarzeć; świetliki gasły jeden za drugim. Droga stała się lepiej widoczna,
ale wcale nie była bezpieczniejsza niż w nocy. Teraz Clarith będzie wystawiona
na ataki, chyba że szybko dostanie się do Fortu Locke – kolejnego przystanku na
drodze do Neverwinter.
Odwróciła się w
kierunku Khelgara i wyciągnęła mieszek, który dostała od żony uratowanego
mężczyzny. Wysypała na dłoń pieniądze i starannie podzieliła na dwie kupki,
jedną chowając z powrotem do kieszeni, drugą podając krasnoludowi. Mężczyzna
przyjął monety i zrobił krok do przodu.
Na jego krasnoludzkiej
twarzy uśmiech nagle przygasł.
— No cóż,
dobrze się bawiłem. A to, jak przyciągasz kłopoty… Nie miałem takiej frajdy od
czasu tej karczmy na Przełęczy Bogena, kiedy używałem drewnianego kozła jako
tarana.
Clarith
roześmiała się na tę wzmiankę, w duchu czując, że nadchodzi chwila, w której
przyjdzie jej rozstać się z tym sympatycznym krasnoludem. Zdążyła go polubić, a
to, jak walczył, imponowało jej. Z jednej strony nie chciała go zostawiać, ale
z drugiej strony wolała nikogo nie narażać na niepotrzebne niebezpieczeństwo.
Krasnolud
jednak miał inne plany.
— Słuchaj,
zmierzamy w tym samym kierunku, a ty chyba masz więcej wrogów niż przyjaciół.
Co powiesz na to, żebyśmy podróżowali razem? Może nauczymy się nawzajem kilku
rzeczy.
Clarith podjęła
decyzję, zanim Khelgar skończył mówić. Podczas rozmowy tuż przed atakiem
Duergarów zastanawiała się niejednokrotnie, czy nie zaproponować krasnoludowi
wspólnego podróżowania po ziemiach Faerunu. Jak sam zauważył, obydwoje
zmierzali w tym samym kierunku.
Więc czemu nie
kuć żelaza, póki gorące?
— Zgadzam się.
Będzie bezpieczniej, jeśli zostaniemy razem.
— Dobrze! Cieszę
się na myśl o towarzystwie i rozmowie.
Dziewczynie
zrobiło się lżej na sercu. Teraz czuła się nieco bezpieczniej i pozytywniej
spoglądała w przyszłość. Nie bała się postąpić kroku naprzód na drodze
prowadzącej do Fortu Locke. Sama myśl o towarzyszu trwającym u boku podniosła
ją na duchu i sprawiła, że chętniej zagłębiła się w las. Zatrzymała się jednak
i spojrzała do tyłu, ale Khelgar znajdował się tuż obok niej z ogromnym
uśmiechem na twarzy, opierając się o własny topór.
— Nie martw
się, czy dotrzymam ci kroku – Khelgar Żelazna Pięść sam nosi swoją wagę!
Ruszyli więc
razem niewielką drogą, zagłębiając się w luźną rozmowę o starych czasach, gdy
nie musieli się martwić o własne życie, a ich jedynymi problemami były zdarte
kolana od ciągłych zabaw i pozorowanych walk.
Słońce w końcu
wynurzyło się zza horyzontu, odganiając w przeszłość krwawą noc i nieprzyjemne
wspomnienia – niosło ze sobą nadzieję na lepsze jutro.
Super rozdział nie mogę się doczekać następnego :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! :)
UsuńDzisiaj znalazłam twojego bloga a już przeczytałam wszystkie rozdziały <3 wiesz może kiedy dodasz następny?
OdpowiedzUsuńDzisiaj lub jutro postaram się wrzucić nowy rozdział :)
UsuńWow! Niezłe tempo sobie zarzuciłaś, zwłaszcza że rozdziały nie należą do najkrótszych ;P Mimo to cieszę się, że się podobało :)
Hej! Świetnie piszesz, wprost nie mogę się doczekać nowego rozdziału.
OdpowiedzUsuńChciałabym także Cię poinformować, że nominuję cię do Liebster Blog Awards. Więcej informacji na moim blogu :
http://dreams-of-reality-margaret.blogspot.com/p/liebster-blog-awards.html
Bardzo dziękuję, być może w wolnej chwili zabawię się w tę grę :)
UsuńSiemka!
OdpowiedzUsuńNie mogłam spać, więc przeszukiwałam neta i natrafiłam na twojego cudownego bloga. Przeczytałam już wszystkie rozdziały i nie mogę się doczekać nexta. Właśnie zyskałaś nową czytelniczkę. Kiedy masz zamiar dodać ciąg dalszy?
Pozdro
Sapper
Na dniach pojawi się nowy rozdział, a potem 6 marca i bodajże 16, bo chcę nadrobić straty z wcześniejszych miesięcy, gdy nie dodawałam :)
Usuń